Emocja na skrawku papieru #Pokolenia 40

Ponad 60-letnia twórczość Bimali Horskiej-Zborowskiej to setki dzieł w wielu zróżnicowanych technikach. Artystka pokazuje w nich świat przetworzony przez emocje. I choć o sobie mówi, że jest leniwa, pracuje niezwykle intensywnie. Pretekstem do naszego niezwykłego spotkania była wystawa w Galerii Lufcik, na której prezentowała wielkoformatowe obrazy z cyklu Bryły i przestrzenie powstałe w latach 2020-2021. Tymczasem już szkicuje obrazy do nowego mistycznego cyklu o Zagładzie.

W swojej dojrzałej twórczości zrezygnowała pani z naśladowania rzeczywistości na rzecz abstrakcji i zbudowała ją pani na nowo, bazując na ulubionych figurach: trójkącie, kole, kwadracie i linii, czyli wprowadzając surową dyscyplinę formalną, która charakteryzuje konstruktywizm. Jednak w pani przypadku nie oznacza to mocnego, surowego przekazu, wręcz przeciwnie. Jak pani to robi?

W moim ostatnim cyklu malarskim Bryły i przestrzenie starałam się te najprostsze formy, którymi są trójkąt, kwadrat i koło, pokazać w atmosferze – choć może to trochę za dużo powiedziane – magicznej. W 2021 r. zakomponowałam wszystkie płaszczyzny tych obrazów, co nie było łatwe, bo to nie jest pędzel, tylko kredka olejna, więc trzeba się napracować nad ustawieniem płaszczyzn względem siebie na obrazie. Pracowałam etapami, jak nad każdym cyklem. Duże obrazy powstały w 2021 r., mniejsze – w 2020 r.

Czy te pandemiczne lata w jakiś szczególny sposób przyczyniły się do powstania tego cyklu?

Nie, to były formy, które nosiłam w sobie od bardzo dawna. Na wernisażu pytano mnie, jak doszłam do tego momentu. Po studiach malowałam jak wszyscy: akty, martwe natury, rysunek podstawowy i tak dalej. A ponieważ byłam zawsze bumelantką okropną i zawsze się spóźniałam (śmiech), dopiero po dyplomie, kiedy na ASP zaczęłam przychodzić jako wolontariuszka, zaczęło do mnie coś docierać. Profesor Michalski, który miał kontakt z Paryżem, przemycał dla nas albumy sztuki nowoczesnej, niedostępne i wyklęte w Polsce, bo obowiązywał socrealizm. Dzięki tym spotkaniom uwrażliwił nas na kolor i formę. Dał nam podstawy, my ten kolor nauczyliśmy się wyczuwać i szanować. Barwy uzupełniają się i podbijają – albo są obojętne, albo wręcz do siebie nie pasują. Odpowiednio zestawione kolory są jak klejnoty: żyją i świecą.

No i ja zaczęłam szukać u pani tego koloru. Tak dotarłam do cyklu Dialogi Nieba i Ziemi – obrazów przyprószonych piachem, paloną sjeną i zaciągniętych cumulusami. Skąd się wzięły? Jakie doświadczenia za nimi stoją? Bo dla mnie tytuł i te zestawienia kolorów przywołują na myśl mistycyzm Miłosza, Blake’a czy Swedenborga.

Cykl ten powstał w wyniku zachwytu nad pejzażem bieszczadzkim, wówczas zachmurzonym, deszczowym i surowym. Odnajdziemy w nim również fascynację, która pojawiła się podczas mojego pierwszego lotu samolotem – magicznym światem ponad chmurami. Tam właśnie to zestawienie barw jest widoczne: zauroczenie kolorem i jego duchowe działanie. Jestem z natury raczej leniwa i jak już mnie coś tak weźmie, to ja wtedy siadam i łapię koniuszek tej nitki, co pociąga za sobą jedno za drugim. Jeden obraz zaczynam, doprowadzam do jakiegoś stanu, odstawiam, zaczynam zaraz drugi, trzeci. I tak powstał ten cykl, podobnie jak poprzednie.

W swoim artystycznym credo pisze pani: „Twórczość to magia. Emocja zanotowana często na skrawku papieru, dojrzewająca latami, aby znaleźć wreszcie swoją formę przekazu”. Jak pani te ulotne emocje archiwizuje, by wracać do nich później, czasami po latach, gdy znajdzie się odpowiednia dla nich forma?

Trzymam je w sobie, ale muszą być silne, by przełamać moje lenistwo! (śmiech) Przychodzi pomysł, notuję go w zeszycie, w takim malutkim formacie, i zaraz przychodzą kolejne, jeden za drugim, co później układa się w cykl. Ale nie wracam do tego od razu. Nie rozkładam blejtramów. Wszystko musi się przetrawić. Znaleźć odpowiedni czas. Jak już przyjdzie TA chwila, idę do pracowni i maluję.

To są często obrazy wielkoformatowe (np. 170 × 145 cm). Jak sobie pani radzi technicznie z malowaniem tak ogromnej powierzchni?

Najcięższe są blejtramy. Ale radzę sobie. Mam system dźwigni, dzięki którym całkiem dobrze funkcjonuję. Potrzeba jest matką wynalazków.

Przeglądając albumy, zauważyłam, że zajmuje się pani również fotografią.

Jakiś czas temu postanowiłam z hukiem wejść w XXI w. i zaznajomić się z komputerem i jego możliwościami. Stąd też moja znajomość Adobe Photoshopa. Bardzo mi to ułatwiło rozwiązywanie różnych problemów malarskich. Zrobiłam taki cykl fotograficzny poświęcony odpadkom: otoczce cebuli, skórkom pomarańczy, kapuście, takim różnym kuchennym śmieciom, które można zobaczyć zupełnie inaczej, jak się je odpowiednio wykadruje. Wykonałam też fotografie potrzebne do cyklu Wibracje, migotania i szelesty o świecie roślin umierających, zeschniętych albo żywych i migoczących swoją żywotnością. Dla mnie z tego konwulsyjnego schnięcia i umierania liści idzie jakaś niezwykła energia. Zresztą cały czas nad tym cyklem pracuję.

Wróćmy do malarstwa. Nie zrezygnowała pani całkowicie z naśladowania rzeczywistości na rzecz konstruktywizmu, bo chyba te ostatnie cykle malarskie wpisują się w konstruktywizm?

Muszę powiedzieć, że bardzo trudno było mi się od rzeczywistości oderwać i spojrzeć na cokolwiek, by zobaczyć to abstrakcyjnie.

Pamięta pani moment, kiedy po raz pierwszy się to pani udało?

Pamiętam. Zaczęłam po prostu malować biało-czarno-szare proste formy, jakieś prostokąty, rzeczy, które nic mi nie przypominały. Zaczęłam organizować płaszczyznę bez oglądania się na żadną treść. I to mi bardzo pomogło. Od tego czasu wiem, że mogę malować już wszystko.

I kiedy w pani życiu to malowanie abstrakcyjne się zaczęło?

Pojechałam z córką nad Bug, do Mielnika, mieszkaliśmy w takiej starej chałupie. Kasia bawiła się z dziećmi, a ja siedziałam przed chałupą, bo upał był, i naturalnie nie chciało mi się nic. I tak siedzę, nie chciało mi się nigdzie iść i sobie myślę: „Co tu namalować, co tu namalować?”. Patrzę, taki patyczek koło mnie leży. Patyczek z jednym listkiem. No i go namalowałam. I nagle okazało się, że ja z tego patyczka coś zrobiłam – to już nie był patyczek, to był obraz.

Właściwie więc sztuką zajmowała się pani cały czas?

Od momentu skończenia akademii sztuką zajmowałam się cały czas, choć do abstrakcji dochodziłam dosyć długo. Zmagałam się z przełożeniem wewnętrznego doświadczenia postrzegania przedmiotu na obraz. Ale udało się. Wcześniejsza twórczość była sztuką figuratywną. Moja praca dopuszczająca do dyplomu to był drzeworyt sztorcowy – ilustracje do Colas Breugnon. Później długo współpracowałam ze „Świerszczykiem”, a wydawnictwo „Nasza Księgarnia” wydało moje cztery autorskie książeczki dla dzieci, dedykowane mojej córce, Kasi. Pracowałam swego czasu także w Spółdzielni Pracy Artystów Plastyków „WZÓR” – tam malowałam zasłony, tzw. pikasy, a jak przestały się sprzedawać, to projektowałyśmy ubrania.

Jest pani człowiekiem wielu talentów!

Jesteśmy rodziną, która od pięciu pokoleń ma kontakt ze sztuką. Pradziadek, Adryan Głębocki, malarz, pedagog, działacz społeczny, związany z Częstochową, uprawiał malarstwo religijne; ukryty franciszkanin, chodzący we włosienicy – pewnie prababcia nie była tym zachwycona. Ciekawostką jest, że jako 16-latek przerysował piórkiem olbrzymi atlas anatomiczny dla artystów, przepisując szczegółowe instrukcje, jak poprawnie rysować sylwetki ludzkie z uwzględnieniem światłocienia, co imitowało technikę miedziorytu. Tych ilustracji były setki. Dziadek, Tadeusz Głębocki, był prekursorem grafiki użytkowej, uczył kaligrafii i jednocześnie opracowywania dyplomów. Oprócz tego prowadził kursy z grafiki użytkowej i tym zarabiał na życie. Mama, Zofia Głębocka-Horska, była świetną portrecistką. Kochała słońce, bułgarskie morze i miała czterech mężów. Skończyła warszawską Akademię Sztuk Pięknych i wyższą szkołę muzyczną. W domu zawsze było malowanie i muzyka. Moja córka, Kasia, ma także bardzo dużą łatwość malowania, skończyła Académie des Beaux-Arts w Paryżu, gdzie obecnie mieszka.

Muszę przyznać, że jestem niezwykle zaskoczona tym, jak różnorodne formy sztuki pani uprawia.

Tak, sama się nad tym zastanawiam. Nigdy nie byłam konkretnie związana z żadnym ruchem, z żadnym się nie identyfikowałam, chociaż wiem, że wpychają mnie w ten konstruktywizm.

Na któregoś z mistrzów malarstwa szczególnie się pani zapatrzyła?

Na pewno bliscy są mi wszyscy koloryści. W ogóle malarstwo to dla mnie przede wszystkim barwy. Bardzo cenię Paula Klee i Henriego Matisse’a. Tak, jak oni, lubię sobie chlapnąć kolorami. (śmiech) Tadeusz Potworowski z kolei bardzo pomógł mi się kolorystycznie rozhuśtać. Ogromny wpływ miały na mnie sztuka japońska i kultura Wschodu. Długo nie mogłam sobie dać rady z gamą kolorystyczną, zwłaszcza w dużym formacie. Dopiero, jak zaczęłam robić szkice w małym formacie, to udało mi się odnaleźć swoją paletę. A potem przenosiłam to na duże formy. Od czasu do czasu lubię malować na barwnym podkładzie – mając kolor wyjściowy, nakładam pierwszą plamę i już zaczyna się jakiś dialog na płótnie, potem dodaję kolejne kolory, choć nie za dużo, i w ten sposób tworzę nową gamę barw.

No dobrze, ja o pani napiszę i czytelnicy zapytają: „To gdzie mogę obejrzeć twórczość pani Bimali?”. Czy jest jakiś album, książka, strona internetowa?

Niestety nie ma. To znaczy mam albumy, katalogi z wystaw, ale one nie są dostępne szerokiej publiczności i dopiero teraz zajęłam się ich dystrybucją. Mam zamiar dostarczyć je do kilkunastu galerii, np. do Galerii Art Wojciecha Tulei w Elektrowni Powiśle. Chcę także stworzyć swoją stronę internetową. Moje prace można zobaczyć w internecie, na Facebooku i YouTubie.

Chciałam zapytać jeszcze o pani męża, Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego, który był znanym i poczytnym pisarzem, ale też współtwórcą uwielbianego Teatru Sensacji „Kobra”. Karykatura z czołówki to pani dzieło?

Zygmunt był popularnym „kryminalistą” (śmiech), czyli pisarzem kryminałów w PRL-u. Zawsze dbał o precyzyjne i logiczne przeprowadzenie dowodu zbrodni. Najlepsze pomysły przychodziły mu do głowy przy goleniu. Wydano w sumie 70 jego tytułów w wydawnictwach Iskry, Czytelnik i Krajowej Agencji Wydawniczej. Ale jego życiową pasją był teatr. Razem z reżyserem, Józefem Słotwińskim, stworzyli Teatr Sensacji „Kobra”, który w czwartki skupiał Polaków przed ekranami telewizyjnymi. Rozwijający się w czołówce wąż, w okularach, to karykatura mojego męża, ale nie ja jestem jego autorką. Pierwszą sztuką Teatru „Kobra” był Spacer po suficie. Zygmunt miał ogromne poczucie humoru i wielki dystans do swojej osoby.

Bimali Horska-Zborowska studiowała malarstwo pod kierunkiem prof. Leona Michalskiego na Wydziale Grafiki ASP w Warszawie w latach 1950-1956 (dyplom w pracowni prof. Wacława Waśkowskiego). Artystka zajmuje się wieloma dziedzinami twórczości: malarstwem, rysunkiem, grafiką warsztatową (drzeworyt, linoryt), tkaniną. W latach 1954-1967 współpracowała jako ilustratorka z czasopismami dziecięcymi „Świerszczyk” i tworzyła autorskie książeczki dla dzieci. Brała udział w wielu wystawach zbiorowych. Dużo podróżowała, szczególnie często do Włoch, gdzie w latach 60. miała kilka wystaw, a w 1964 r. zdobyła Diploma Speciale „Fiera di Via Margutta” w Rzymie.