Jak być szczęśliwym na emeryturze? – #POKOLENIA 21

Chyba każdy, kto kończy pracę „na posadzie”, wyobraża sobie, jak to teraz ciekawie zapełni sobie wolny czas ulubionymi zajęciami, na które zawsze brakowało przestrzeni. Niektórym się to udaje, innym nie, zwłaszcza tym, co żyć nie mogą bez podejmowania się nowych obowiązków. Po latach wypełnionych pracą, aby oddać się wyłącznie przyjemnym zajęciom, trzeba mieć mocną motywację, szczęście, umiejętność wyjścia z ustalonej rutyny. No i niezłe zdrowie, niestety.

Uprzejmie donoszę, że spełnianie marzeń nie zawsze wychodzi na dobre. Na tej drodze też czekają ciernie, zwłaszcza gdy ma się nadmiar oczekiwań i pewności siebie. Przeceniłam swoje możliwości, choć miałam spore atuty. Zaciekawionych zachęcam do refleksji i przygotowania dobrych rad, z których pewnie nie skorzystam.

Może ktoś pomyśli, że chodzi o nowy związek. Ależ nie, chociaż… któż nie fantazjuje o idealnym związku? Ja nieszczęsna postanowiłam założyć Klub Miłośników Literatury, bo lubię rozmawiać o książkach, a takiego klubu w naszej dzielnicy jeszcze nie było. Jako namiętna czytelniczka często odwiedzałam lokalną bibliotekę, dobrze zaopatrzoną i zawsze pełną ludzi. Zwerbowanie osób chętnych do rozmów o książkach wydawało się niezmiernie łatwe. Napisałam więc piękny apel o zgłoszenia i zostawiłam miłym paniom w bibliotece, aby podsuwały zainteresowanym. Gwarantowałam swobodę w wyrażaniu poglądów i miłą atmosferę. Efekt nie był imponujący, ale nieduże grono pań chwyciło przynętę. Zaczęłyśmy spotykać się w styczniu 2005 r. Na początek wybrałam głośną wówczas książkę Dana Browna Kod Leonarda da Vinci, kryminał historyczny dostatecznie kontrowersyjny, aby pobudził do dyskusji. Wybór okazał się mało fortunny, bo skrytykowana przez Kościół lektura zraziła jedną panią, która poskarżyła się naszemu proboszczowi. Odtąd patrzył na mnie podejrzliwie i obdarzył fatalnym mianem „feministki”. Były i inne konsekwencje, spuśćmy na to zasłonę milczenia.

Jakoś się nie załamałam, ale trzeba było szukać innego patrona. Podobne grupy spotykały się na ogół na terenie miejscowych bibliotek. Nasza, nieprawdopodobnie ciasna, nie pozwalała na to i przez ostatnie 15 lat klub tułał się po różnych lokalach. Widywaliśmy się przy herbatce w prywatnych mieszkaniach, Klubie Kultury, spółdzielczej sali posiedzeń, a nawet w restauracjach i kawiarniach, gdzie łączyliśmy imieniny z omawianiem lektur. Odbyliśmy prawie 300 spotkań, zazwyczaj dwugodzinnych. Wybieraliśmy książki nagradzane, najlepszych autorów, polecane dobrymi recenzjami, ale także mniej ambitne. W sumie przez nasze ręce przeszło kilkaset pozycji, omówionych mniej lub bardziej dokładnie, z zachwytem lub bez. Krytyka dotykała najczęściej aktualnych noblistów, bo od nich oczekiwaliśmy najwięcej, a werdykt jury czasami się nam nie podobał.

W 2014 r. przystąpiliśmy do grupy Dyskusyjnych Klubów Książki. Utworzone w 2007 r. pod egidą Instytutu Książki urosły w samej Warszawie do liczby kilkudziesięciu, a na Mazowszu – do ponad 100. Rejestracja pozwalała na pożyczanie do 10 egzemplarzy danej książki ze specjalnych regałów w bibliotece na Koszykowej. Lokalne wypożyczalnie miały zazwyczaj po jednym lub dwóch egzemplarzach, co rozciągało lekturę na długie tygodnie. Należenie do DKK pozwalało też na sfinansowanie wieczorów autorskich.

Chętni do dyskutowania o lekturach przychodzili i odchodzili, kilka osób wytrwało całe 15 lat, w porywach przychodziło 12 osób, zwykle 7-9. Akurat tyle, aby każdy mógł się wypowiedzieć. W sumie gościliśmy około 40 osób, głównie pań, bo panów zjawiło się tylko sześciu i to na krótko. Najdłużej jeden z nich – prawdziwy rodzynek, dość wytrwały, bo w parze – zaszczycał nas obecnością (aktywną) przez dwa lata.

W tym miejscu ktoś mógłby zapytać: w czym problem? Czyż marzenie się nie spełniło? W jednym punkcie spełniło się z nawiązką: grupa pań bardzo się zaprzyjaźniła, ba! Polubiła się do tego stopnia, że chętniej rozmawiała o ważnych sprawach osobistych niż o książkach. Przyjaciółki miały kłopoty ze zdrowiem, dzieci wychodziły za mąż, rodziły się wnuki, zdarzały się ciekawe wyjazdy. Ponadto wszyscy byli zainteresowani sprawami osiedla, a tu dużo się działo. Trudno było zacząć rozmowę o książkach, skoro były inne sprawy nader interesujące, więc biedna moderatorka, czyli ja, musiała pełnić niewdzięczną funkcję „przywołującej do porządku”.

Nie byle jaką trudność sprawiał wybór lektury do dyskusji. Możliwość wypożyczenia sporej liczby książek ułatwiała równoległe czytanie, ale gusty były różne, a ponadto te szczególne regały na Koszykowej rzadko mieściły pozycje nadające się do dyskusji, co nie znaczy, że były mało warte. Wyszukanie idealnej książki było trudne, zwykle więc brałam trzy tytuły, w sumie jakieś 10 kg. Należało je rozdystrybuować, a potem pilnować, aby nie przepadły u czytelników (jedna zaginęła). Konieczne było założenie i prowadzenie dokładnej ewidencji wypożyczeń, bo inaczej groził chaos.

Mimo wszystko nieźle brzmi, prawda? Spotkania były bardzo satysfakcjonujące. Skąd więc poczucie porażki? Warunkiem powodzenia było sprawienie, aby wszyscy przeczytali daną książkę w ciągu miesiąca i chcieli o niej mówić. To się nie udało. Zbyt rzadko udawało się doprowadzić do prawdziwej dyskusji, ustalenie, na czym polegała „dobroć” danej książki. Żadne zabiegi nie gwarantowały, że wszyscy przeczytają wybraną lekturę w ciągu miesiąca, więc trzeba było wielokrotnie wracać do tej samej lektury, powtarzać argumenty za i przeciw. I jeszcze coś: zaproszenie zaprzyjaźnionego „profesjonalisty” z uniwersytetu wystraszyło osoby nieśmiałe i niepewne swoich gustów i ocen.

A wniosek? Aby spełnić marzenia, trzeba się mocno napracować. W tym wypadku – może wymyślić formułę spotkań, która lepiej sprawdzi się w praktyce? Aby każdy mówił, co chce i o czym chce (byle w rozsądnym limicie czasu). Może nie należy oczekiwać wyrafinowanych wypowiedzi, ale zadowolić się zwykłą pogawędką? Niezła szkoła życia na stare lata.