Każdy wiek jest dobry na wszystko – #POKOLENIA 22

Pani Ania za cztery miesiące kończy 94 lata. Wraz z córką mieszka w Northamptonshire, w Wielkiej Brytanii, dokąd przeprowadziła się z Polski w wieku 85 lat. Od maja zeszłego roku prowadzi konto na Instagramie @zycie_zaczyna_sie_po_90. Ma już prawie 26 tysięcy obserwujących, wśród których nie brakuje młodych i bardzo młodych ludzi, którzy z podziwem śledzą posty oraz komentują jej hart ducha, niedzisiejszy optymizm i społeczne zaangażowanie.

Ma pani 93 i pół roku. To imponujące. Czy każdy wiek jest odpowiedni, by zacząć wszystko od nowa?

Mam prawie 94 lata. I nie, nie widzę żadnych przeszkód, by zmieniać wszystko w każdym wieku. Czy chodzi o miejsce zamieszkania, czy o inne rzeczy. Co prawda, trochę brakuje mi tu, w Northamptonshire, polskiego ciepła i klimatu, ale ogólnie jest mi tu bardzo dobrze. I ciśnienie mi się tu unormowało (śmiech).

Co to znaczy żyć szczęśliwie?

Może kochać ludzi? Być lubianym na pewno. I przede wszystkim zdrowym być. Uśmiechać się do ludzi, cieszyć się z pięknej pogody. I jak człowiek ma te potrzeby zaspokojone, również te materialne, to już naprawdę jest dobrze.

Całe życie spędziła pani w Polsce i nagle wyjazd do Wielkiej Brytanii? Dlaczego? I z jakiego powodu akurat tam?

Moja córka zaczęła pracę w Wielkiej Brytanii i pojechałam do niej na święta Bożego Narodzenia. Postanowiłam wtedy, że nie będę sama siedzieć w tym Wodzisławiu, tylko przyjadę tutaj, do niej. I zostałam. Miałam wtedy 85 lat. Pierwsze 18 lat spędziłam na wschodzie Polski – obecnie to Ukraina. Tam się urodziłam, w Śniatyniu, w województwie stanisławowskim, przy samej granicy rumuńskiej. Zresztą zawsze jakoś tak się układało, że mieszkałam przy granicach. Potem, drugim transportem dowieźli mnie i moją rodzinę do Gubina, przy granicy – tym razem z Niemcami.

Czy decyzja dotycząca przyjazdu do Wielkiej Brytanii dojrzewała długo? Nigdy jej pani nie żałowała?

Szybko się zdecydowałam. I nigdy nie żałowałam. Klimat mi tu bardzo odpowiada, choć mogłoby być cieplej. Nie ma tu żadnych gwałtownych zmian pogodowych. Leki i leczenie mam darmowe, więc to ma swoją dobrą stronę. A chyba z osiem rodzajów leków biorę. Jestem bardzo zadowolona z tutejszej opieki zdrowotnej. Kilka dni leżałam nawet w szpitalu, wstawili mi nowy rozrusznik serca i opieka była doskonała. Dobrze mi po prostu tutaj. Teraz wszystko zależy od córki. Gdyby ona się przeprowadziła do innego kraju, to ja wyjechałabym za nią. Mamy wspólne mieszkanie w dwupiętrowym bloku, bardzo ładnym, na parterze. Trzy pokoje z kuchnią, jest salon, kuchnia oczywiście, no i każda z nas ma swoją sypialnię. Jest też łazienka przystosowana całkowicie dla osób starszych i niepełnosprawnych – pod prysznicem można wykąpać nawet osobę na wózku. Brytyjczycy zajęli się nami. Uznali też, że moja polska emerytura jest za mała (to tutejsza tygodniówka), więc dodatkowo dostaję tygodniówkę od brytyjskiego rządu.

We wpisie wspomnieniowym napisała pani, że 1 września 1946 roku rozpoczęła pani pracę w szkole jako nauczycielka. We wspomnieniach pojawia się też Bielawa, gdzie – zdaje się – była pani zatrudniona w dziale personalnym Bielbawu, a potem w urzędzie celnym. Dużo tego. To były świadome wybory czy raczej życie zmuszało panią do wielokrotnej zmiany pracy i miejsca zamieszkania?

Najdłużej pracowałam w urzędzie celnym. A to dlatego, że wyszłam za mąż i mąż był oficerem, który pracował na granicy. Pomyślałam sobie, że jak będą go przenosić, to i ja się przeniosę. Rozpoczęłam pracę w Urzędzie Celnym w Głuchołazach, a jak męża przenieśli do Chałupek, to ja się też postarałam o przeniesienie. Już do emerytury pracowałam w tych Chałupkach. Jako nauczycielka pracowałam tuż po wojnie. Po przyjeździe na zachód dokształcałam się w czasie wakacji na takim kursie pedagogicznym w Sulechowie, gdzie zrobiłam maturę i ukończyłam dwie klasy pomaturalne. A potem uczyłam chyba przez 3 lata w trzech różnych wioskach, 7 km od Gubina, bo tam najbardziej potrzebowano nauczycieli. Nie było tam zbyt dużo dzieci, 12 km dojeżdżałam też do szkoły do Markosic. Potem, za namową koleżanek, wyjechałam do Zielonej Góry i zaczęłam pracę w Dyrekcji Lasów Państwowych. Po drodze jeszcze rzuciło mnie do Żar, Nowej Soli, no i Bielawy, gdzie pracowałam w Bielbawie właśnie. W Nowej Soli byłam zatrudniona w firmie, która budowała mosty i tam poznałam męża. Moje przedsiębiorstwo budowało most graniczny w Olszynie i mnie oddelegowano do obsługi biura. Dopiero przy mężu się ustatkowałam, osiadłam w Głuchołazach i poszukałam właśnie pracy w urzędzie celnym. A potem przenieśli nas do Chałupek. I tam dopracowałam do emerytury. To było bardzo korzystne, bo kobiety wtedy szły na emeryturę w urzędzie celnym, mając 55 lat.

Wszystko, co mnie spotykało, zawsze przyjmowałam z pokorą, miałam zawsze świadomość, że czasami jest trochę lepiej, czasami trochę gorzej, ale nie trzeba się tym przejmować. Ja się nigdy nie przejmowałam. Do wszystkiego podchodziłam bardzo optymistycznie.

Szerokim echem odbił się pani wpis dotyczący wsparcia dla ruchu LGBT. Wspomniała pani w swoim poście, że ważne jest, abyśmy wszyscy wiedzieli, że społeczność LGBT to nie tylko 20- i 30-latkowie. To także osoby z pani pokolenia. Dlaczego to takie ważne, by o tym mówić?

To jest oczywiście teraz w Polsce temat trochę zastępczy. Dla mnie i teraz, i zawsze były to takie same osoby jak my. Pamiętam, jak mieszkałam jeszcze na Wschodzie, to miałam takiego kolegę, bardzo miły chłopak. Był wyzywany, chociaż nikomu nie szkodził. Jestem zaskoczona, że ten temat jest ciągle tak eksploatowany. Bo o czym tu mówić? To są tacy sami ludzie jak my, są wszędzie, w każdym wieku. Tolerancja to bardzo ważna rzecz. Smuci mnie tylko, że specjalnie rozdmuchano ten temat w polskich mediach, by nie mówić o innych ważnych rzeczach. A my stajemy się najbardziej nietolerancyjnym krajem w Europie.

Pani wpisy są pełne zaangażowania w sprawy społeczne. Zauważyli to internauci – bardzo brakuje teraz takich głosów jak pani, pełnych ciepła, miłości i wsparcia dla Bejrutu, zalanej Wenecji, wspominających Powstanie Warszawskie. Skąd pani bierze na to siłę, sama przecież zmagając się z licznymi dolegliwościami zdrowotnymi?

Przede wszystkim mam teraz dużo czasu. Mogę te wszystkie wydarzenia śledzić, mogę się nad nimi zastanawiać i lubię o tym pisać. Zawsze byłam bardzo pozytywną osobą, bo sama miałam w życiu różne trudne historie. I zawsze zwracałam uwagę na to, że trzeba dostrzegać to, co jest w życiu dobre i cieszyć się tym. Staram się też nie skarżyć, bo po co?

Podkreśla pani, jak ważne są regularne badania kontrolne. Czy to właśnie dzięki tej dyscyplinie może pani pochwalić się na tyle dobrym zdrowiem, by być tak niezwykle aktywną?

Tak, badam się regularnie. To bardzo ważne. A i opieka tutaj jest doskonała. Teraz moje zdrowie jest unormowane. Mam nowy rozrusznik, a inne problemy już praktycznie wyleczyłam. Może to długie życie mam też w genach, chociaż w rodzinie  to ja najdłużej żyję. A może dlatego, że w sumie miałam dobre życie. Nigdy na nie nie narzekałam, chociaż w czasie wojny było trudno. Zawsze ważne było dla mnie, by trzymać się harmonogramu dnia. Mam swoje godziny posiłków, pewnych potraw już unikam, co też ma na pewno wpływ na mój stan. Jeśli chodzi o zdrowie, to jedynie – jak to bywa na stare lata – kości mnie trochę bolą. Szczególnie biodra. Ale się tym niespecjalnie przejmuję. Poza tym czuje się dobrze. Na zakupy też teraz już nie chodzę, w czasie pandemii. Przywożą nam wszystko. Leki też. Zostawiają na korytarzu. Przedtem chodziłyśmy razem z córką, ale w czasie pandemii nie ryzykuję.

Jak zatem wygląda pani dzień?

Rano zawsze troszkę leżę, zanim wstanę. Rozwiązuję krzyżówkę, poczytam książkę, potem wstaję, jem śniadanie i idę na spacer, jak pogoda jest możliwa. Wracam, oglądam sobie telewizję, bo jest program polski, różne teleturnieje. Wieczorem, jak się kładę, to też książkę poczytam, bo rozwiązywanie krzyżówek wieczorem powoduje, że nie śpię, zwłaszcza, jak nie umiem znaleźć hasła, to całą noc mi się śni. Zatem krzyżówka tylko rano, by rozruszać umysł. I o 22.00 gaszę światło, nie ma zmiłuj się, staram się usnąć. Córka pracuje z domu, więc teraz chodzimy razem na spacer. Czasami kogoś spotykam na tym spacerze, ale nie mówię po angielsku, więc się do siebie tylko uśmiechamy. Bardzo wielu zupełnie obcych ludzi mówi mi good morning. Co prawda, tutaj mieszka też taka Polka, przedtem spotykałyśmy się, ale teraz ona wyszła za mąż i ma swoje życie, jednak – szczególnie teraz – mamy kontakt telefoniczny. Teraz, w czasach pandemii, raczej unikam spotkań, mam przyłbicę i staram się spacerować po takich uliczkach, gdzie nie ma ludzi.

Zostawiła pani dużo przyjaciół w Polsce?

Tak, mam przyjaciółkę Kazię w Rzeszowie, z którą kiedyś mieszkałyśmy razem na Wschodzie. Kazię znam od pierwszej klasy szkoły podstawowej! W Polsce bardzo często się spotykałyśmy, przyjeżdżałyśmy do siebie, a w tej chwili mamy tylko kontakt telefoniczny – chociaż kartki na święta, urodziny i imieniny obowiązkowo muszą być wysłane w jedną i drugą stronę. Mam też koleżanki z Chałupek, z którymi pracowałam w urzędzie celnym, z którymi też kontaktuję się telefonicznie.

Kochana, mądra, piękna, otwarta, inspirująca, dająca wiarę w marzenia, przełamująca wszelkie ograniczenia. Jak to jest czytać takie słowa o sobie, napisane przez nieznajomych ludzi?

Bardzo, bardzo jest mi miło, ale z tą pięknością – to już chyba naprawdę… nie wiem, co powiedzieć. Chociaż pamiętam, że była chyba kiedyś, na początku jakoś, krytyczna uwaga jakiegoś pana…

Zawszę byłam optymistką. Zawsze szukałam w ludziach dobra. Powinniśmy ze sobą dobrze żyć. Tutaj ludzie są spokojni, nie ma awantur, kłótni. Uśmiechają się do mnie nawet obcy ludzie, a w Polsce nigdy nikt nieznajomy się do mnie nie uśmiechnął.

Myśli pani, że dzisiejsze możliwości cyfrowe mogą – chociaż w niewielkim stopniu – pomóc w oswojeniu samotności, zwłaszcza ludziom starszym?

Myślę, że tak. Najlepszym przykładem jest chyba ten mój Instagram. Założyłam go w maju zeszłego roku i bardzo się cieszę, bo mam kontakt z różnymi bardzo życzliwymi ludźmi na całym świecie. Stałam się nawet osobą medialną przez to! (śmiech) Córka mnie wspiera, nagrywa mnie, pomaga we wpisach.

Jakie znaczące różnice widzi pani w mentalności polskich i brytyjskich emerytów?

Różnią się chyba. Nie mam pewności, ale chyba tak. Brytyjczycy są uśmiechnięci, radośni. Tu jest zdecydowanie więcej optymizmu niż w Polsce. Polacy jednak mają znacznie większe problemy na emeryturze, chociażby ekonomiczne. Nie stać ich na wiele rzeczy, nie mają tak dobrego dostępu do opieki medycznej.

Jak pani to robi, że każdym wpisem daje pani ludziom nadzieję?

Ja po prostu uśmiecham się do ludzi, nie zazdroszczę nikomu, staram się być miła. Po prostu żyję, staram się żyć radośnie.