Oddać piekło Auschwitz #Pokolenia 66

Zbliża się 80. rocznica wyzwolenia Auschwitz – 27 stycznia 1945 r. żołnierze 60. armii Pierwszego Frontu Ukraińskiego otworzyli bramy KL Auschwitz. W związku z tym odbędą się liczne uroczystości upamiętniające ponad milion niewinnych istnień. Jednym ze sposobów kultywowania pamięci o tym wydarzeniu jest także lektura wspomnień i innych publikacji przybliżających nam tę tragedię.

Miałem okazję porozmawiać niedawno z Niną Majewską-Brown, autorką książek dotyczących obozów w Auschwitz, a tak naprawdę traktujących o ludziach, których losy – w różny sposób – były związane z tym miejscem.

Skąd wzięło się u pani zainteresowanie problematyką Auschwitz? Czy skłoniły panią do tego jakieś rodzinne historie, czy też zupełnie przypadkowo zajęła się pani tym, tragicznym w swej wymowie, tematem?

Zaprzyjaźniłam się z 80-letnią Ewą Roguską, która podczas jednaj z rozmów wspomniała o tym, że marzy, by ktoś spisał historię jej rodziny. Jej matka, Stefania Budniak, trafiła do więzienia jako zakładniczka za męża, a potem przeszła przez kilka obozów koncentracyjnych, w tym Auschwitz.

W miarę studiowania dokumentów okazało się, że takich kobiet było więcej. Pamiętamy o bohaterskich czynach ich mężów, m.in. partyzantów, ale jednocześnie zapominamy, jak wysoką cenę przyszło zapłacić ich partnerkom. Dla wielu z nich nowym światem stał się ten za obozowymi drutami, a ostatnim przystankiem było krematorium.

Historię opowiedzianą przez Ewę uzupełniła obozowa przyjaciółka jej mamy, Zofia Pawłowska. Potem, po ukazaniu się książki, pojawili się kolejni świadkowie oraz kolejne rodziny proszące o utrwalenie pamięci o ich bliskich.

Nigdy nie spodziewałam się, że zajmę się tą tematyką. A teraz już wiem, że to nie ja wybieram historie, tylko one wybierają mnie.

Wśród obozowych nadzorców i katów byli też ludzie z inną – współczującą – postawą, o czym świadczą niektóre wątki pani książek. W miarę, jak Niemcy przegrywali wojnę, ponoć przybywało takich osób. Tak mówił o tym Bogdan Bartnikowski, Powstaniec Warszawski i więzień kilku obozów niemieckich. Czy pani się zetknęła z taką przemianą?

Pokolenie, z którego wywodzili się esesmani pełniący funkcję dozorców w obozach, dorastało i przesiąkało ideologią nazistowską. Była tak powszechna i, w dobie kryzysu, entuzjastycznie przyjęta, że nie sposób było jej uniknąć. Nieliczni, którzy przeciw niej protestowali, trafiali do więzień.

Osią tej ideologii była dehumanizacja wroga, którego tym samym łatwiej było zabić. Co nie zmienia faktu, że dla wielu Niemców, w tym lekarzy trafiających do Auschwitz jako załoga obozu, to, co zobaczyli, było szokujące. Świadczą o tym relacje znajdujące się w archiwach.

Oczywiście nie chcę głosić tezy, że byli to dobrzy esesmani, bo wiadomo, jaką zbrodniczą pracą się zajmowali i w jakiej jednostce służyli, ale nie zmienia to faktu, że nieliczni przejawiali ludzkie odruchy. Myślę, że im bliżej klęski Niemiec na froncie, tym ich entuzjazm opadał, a wraz z tym procesem – często, by samemu się ratować – stawali się lepsi.

W książce przytaczam słowa młodego niemieckiego lekarza zszokowanego widokiem przeraźliwe wychudzonych więźniów. Zupełnie nie rozumiejąc mechanizmów i celu funkcjonowania obozu, zasugerował, że wystarczy „tych biedaków dobrze nakarmić i wywieźć do Zakopanego, by zaczerpnęli świeżego powietrza”. Gdy został wyśmiany i zrugany, usiłował bezskutecznie zrezygnować ze służby w Auschwitz.

Ale natknęłam się też na historię esesmana, o którym więźniowie mawiali „dobry Niemiec”. Edward Lubusch nie dość, że nie znęcał się nad więźniami i im pomagał, to nawet zorganizował ucieczkę.

Może przejdźmy do pani następnej książki, która ma się ukazać niebawem. Proszę powiedzieć, o czym będzie?

To jest dla mnie jedna z najbardziej poruszających i mrocznych historii. Gdy myślimy o obozach koncentracyjnych, przywołujemy ból, rozpacz i śmierć tych, którzy do nich trafiali. Ale to, co szokujące i zatrważające, to że tuż za obozowym drutem, tuż obok tego piekła, mieszkali ludzie, którzy uważali, że jest to ich raj na ziemi.

Mam na myśli rodziny esesmanów.

Niemcy dążyli do perfekcji w planowaniu skutecznej masowej eliminacji wrogów systemu. Dlatego, aby zadbać o zdrowie psychiczne oprawców z Auschwitz – zresztą dotyczy to wielu obozów – uznali, że nie ma nic bardziej odprężającego niż odpoczynek i regeneracja sił w domowych pieleszach.

I tak oto, po dosłownie zabójczej pracy w obozie, kaci w zabłoconych i umazanych krwią ofiar butach, wracali do domów, by przeistoczyć się w troskliwych ojców i czułych kochanków.

W oparach krematoryjnego smrodu wiedli normalne rodzinne życie, ciesząc się dobrodziejstwem przebywania z bliskimi. Tuż za płotem krematorium rodzina komendanta hodowała róże, wśród których biegały króliczki i pieski, dzieci bawiły się w ogrodowej sadzawce, a jego żona w chwili ewakuacji rozpaczała, że musi opuścić to miejsce, marząc o tym, że niebawem do niego wróci.

Choć w esesmańskich domach przymuszano do pracy nawet 14-letnie dziewczynki, głównie jako opiekunki do dzieci i kucharki, to główny ciężar ich obsługi spadał na więźniów. Obóz dostarczał nie tylko darmową siłę roboczą, lecz także, niekoniecznie legalnie pozyskiwane przez esesmanów, wszelkiego rodzaju dobra – od produktów spożywczych po odzież, meble, złoto i kosztowności. Żonom esesmanów nie przeszkadzało chociażby zachwycać się jedwabną bielizną Żydówek, którą chętnie nosiły.

A czy jest w pani książkach o Auschwitz jakiś wątek warszawski?

Tak, jest ich wiele. Ale najbardziej poruszające są te, które opisałam w książkach Miłość zostawiłam w getcie i Z Powstania do Auschwitz.

Obie rozgrywają się w Warszawie, w nieistniejącej już kamienicy przy ul. Żurawiej 28, gdzie mieszkała m.in. rodzina Jana i Jadwigi Roguskich.

To dramatyczne opowieści o tym, jak tuż przed 19 kwietnia 1943 r. Jadwiga usiłuje ocalić z getta przyjaciółkę Mirę. Te dwie młode Żydówki rozdzielił mur tnący Warszawę na dwie części: tej, w której panowały głód, bezradność i śmierć, doświadczała rodzina Miriam, w tej drugiej Jadwiga ukryła się w swoim mieszkaniu.

W miarę pisania książki pojawiało się coraz więcej wspomnień i pamiętników innych mieszkańców z Żurawiej, ale też odnalazły się zapomniane albumy dokumenujące życie mieszkańców aż do dni Powstania Warszawskiego.

To jeszcze tak na koniec: jak wygląda pani proces twórczy? Siada pani rano do komputera i pisze do określonej godziny czy może wygląda to nieco inaczej?

Przede wszystkim jestem kobietą udomowioną i mamą. Najważniejsze są dla mnie dom i rodzina. Piszę między gotowaniem, sprzątaniem i spotkaniami z bliskimi. Ale potrafię się też zatracić w pracy i nie odrywać od komputera przez wiele dni. Lubię noc. Jej ciszę, spokój i samotność. Mam wrażenie, że wtedy nachodzą mnie duchy, wspierając w tym, co robię.

Za sprawą tego, że coraz szybciej śmierć odbiera głos ostatnim świadkom tamtych wydarzeń, wiem, że nie mogę pozwolić sobie na odpoczynek. Mam świadomość tego, że ci ludzie nie mają czasu. Ale gdy postawię ostatnią kropkę, potrafię nic nie robić przez kilka dni i to jest cudowne, odprężające uczucie.

Dziękuję za rozmowę.