Optymizm mam w DNA #Pokolenia 49

Historii Teresy Godlewskiej słucha się z niedowierzaniem. Mimo że jestem już przyzwyczajona do niezwykłych i, nierzadko też, przełomowych opowieści silversów, których miałam okazję spotkać podczas mojej przygody z „Pokoleniami”, ta brzmi zupełnie niewiarygodnie.

Na tyle, że fabuła krąży po sieci jako gotowy scenariusz na film. Dlaczego? Chociażby dlatego, że chyba nikt już nie zna osoby, która siedziała jako berbeć na kolanach Piłsudskiego, gdy ten zażywał wód w Druskiennikach, krokiem sybarytki zwiedziła 66 krajów, wiodła artystyczne życie, prowadząc galerie sztuki w Dubaju, by w końcu, w wieku 86 lat, z garścią dolarów wylądować, i to dosłownie, na warszawskiej ulicy. Historia ta nie ma jednak minorowego, jak niejeden by przypuszczał, zakończenia. Wręcz przeciwnie. Szereg niewiarygodnych zbiegów okoliczności, organiczny wręcz optymizm, co potwierdza sama pani Teresa, a także niebywałe szczęście do ludzi – to wszystko przywiodło ją do jednej z warszawskich kancelarii adwokackich, gdzie pracuje jako tłumaczka, a dla jej właściciela jest kimś znacznie ważniejszym niż szeregowy pracownik. To opowieść, która wydaje się niemożliwa, a jednocześnie wybrzmiewa niespotykaną radością życia.

Supermoce Teresy

Czy optymizm jest największą supermocą 91-letniej Teresy? Nie tylko on, jak się okazuje.

Ten mój optymizm i znajomość języków po raz pierwszy chyba odczułam jako niezwykły dar już w czterdziestym pierwszym – miałam chyba 9 czy 10 lat i załatwiłam pracę mojej mamie – opowiada pani Teresa. – Była wojna. Szłam po plaży w Gdyni i usłyszałam, że dwóch Niemców mówi: „No tak, ta kucharka odeszła”. No to do nich podeszłam i mówię: „A to się nie martwcie, bo moja mama świetnie gotuje”. Oczywiście gotowała, ale czy świetnie? W dodatku wcale nie mówiła po niemiecku, ale pracę kucharki dla niemieckich oficerów w koszarach jej załatwiłam!

Dzięki tej odwadze i perfekcyjnej znajomości niemieckiego – Niemcy byli zadziwieni, że urodziła w Wilnie, a nie na terenie Rzeszy – przetrwała najtrudniejszy czas wojny. Blisko mamy, jedzenia, karmiąc swoich bliskich, przerzucając pożywienie przez płot tym, którym się aż tak nie poszczęściło. Końcówka wojny była dla niej na dodatek preludium do tego, co miało wydarzyć się w przyszłości: jako statystka wzięła udział w zdjęciach do niemieckiej wersji Titanica, kręconego w 1943 r. w Gdyni na niemieckim statku pasażerskim SS Cap Arcona.

Kobieta nieco luksusowa

Nie zastawiała się nad tym, czy jest, a właściwie czy była, kobietą luksusową. Chociaż dobrze pamięta czasy, kiedy w Gdyni, do pięknego mieszkania przy ul. Świętojańskiej, przychodzili krawcowa i szewc, którzy obszywali mamę i ją, oczywiście. Teresa miała także na stałe guwernantkę, dzięki której do dzisiaj płynnie posługuje się językami angielskim, niemieckim i francuskim, a także gra na pianinie. Z tamtych czasów pochodzą też wspomnienia o niani. Dzięki zgromadzonemu przez rodzinę majątkowi spędziły z mamą wojnę niemal luksusowo, wynajmując całe piętro kamienicy w Gdyni. – No i służba. Zawsze w domu była służba – dodaje pani Teresa.

W tę opowieść wpisana jest również pełna tajemnic historia, która związana jest z jej biologicznym ojcem. Mama wyszła za mąż za jednego z braci bliźniaków. Umarł, gdy Teresa miała 2 latka. Jednak w rodzinnych albumach nikt nie znajdzie jego zdjęć. Żadnych ślubnych fotografii. Przecież w tamtych czasach musiał być portret ślubny. A tu nic. Tylko jedno zdjęcie wciąż krążyło po albumach. Zdjęcie jego bliźniaka, który zginął w Katyniu, a przed wojną często odwiedzał w Gdyni małą Tereskę.

Szalenie nowoczesne i postępowe

Moja mama była szalenie nowoczesna. Nie miałam przed nią żadnych tajemnic. Słyszę teraz, że dziewczyny się od koleżanek dowiadują o menstruacji. O aborcji. O ciąży. My rozmawiałyśmy na każdy temat. Wszystkich moich wzdychulców (pani Teresa ma na myśli absztyfikantów – przyp. red.) mama pierwsza musiała zaakceptować – wspomina pani Teresa. – Mama była cudowna, potrafiła się przystosować do wszelkich zmian… – dodaje. A nie było to łatwe. Przyzwyczajona do służby z dnia na dzień musiała zaakceptować trudy pracy w kuchni. Bardzo polubiła męża córki i kibicowała ich małżeństwu, choć Teresa wyszła za niego, mając tylko 16 lat. –  Zacny to był bardzo człowiek. Lwowiak – wspomina pani Teresa. – Ale nam się nie ułożyło. Przypuszczam, że to z powodu ogromnej różnicy wieku. Marian miał 28 lat, jak się pobraliśmy. Dlatego bardzo się cieszę, że sobie ułożył życie. Bardzo, naprawdę. Mnie już wtedy, choć miałam małe dziecko, gnał świat.

Byłam królewną Makuszyńskiego

Tak naprawdę zaczęło się od wyjazdów na narty do Zakopanego. Tam pani Teresa poznała całą ówczesną warszawską bohemę: – Kornela Makuszyńskiego, Juliana Tuwima – ja ich wszystkichznałam – mówi. – Makuszyński mówił do mnie „moja królewno”. Odradzali mi to Pomorze warszawiacy i przekonali mnie do stolicy. A ponieważ byłam świeżo po rozwodzie, sprzedałyśmy nasz dom na Wybrzeżu i zabrałam synka z mamą do Warszawy. Tam kupiliśmy działkę w Falenicy, rozpoczęliśmy budowę domu, a ja zaczęłam karierę inspicjentki w telewizji przy Ratuszowej. Jak stamtąd wyleciałam, to był, zdaje się 1956 r., to zaczęłam pracę w Polskim Związku Motorowym, a potem w 1959 r. zaczęłam organizować pokazy mody – dodaje pani Teresa. Najczęściej wyjeżdżała na pokazy z domem mody Leda i ze Stołeczną Estradą. To właśnie to zajęcie umożliwiło jej liczne podróże po Polsce. – Doszłam do wniosku, że powinnam zająć się pracą, w której będę mogła korzystać ze znajomości języków, zwłaszcza niemieckiego. A wówczas właśnie powstała reprezentacja Linii Lotniczych INTERFLUG i tym samym otworzyło mi się okno na świat. Najpierw wylądowałam w Bejrucie. Po Libanie była Jordania i wiele innych państw – wspomina. W czasie krótkiego powrotu do Polski prowadziła kawiarnię Klakson na Rydgiera. – Z całej Warszawy do mnie ludzie przyjeżdżali na befsztyki – uśmiecha się pani Teresa. – To było wtedy najlepsze bistro w Warszawie – dodaje. Historię z Klaksonem zakończyła sprawa, jak to mawia pani Teresa, ze wzdychulcem (dość popularnym, bo wzdychała do niego nawet pewna znana aktorka), za którego przyczyną, a właściwie za przyczyną jego byłej żony z syndromem Otella, pani Teresa miała spore kłopoty. Wtedy postanowiła, że wyjedzie do Turcji, a potem – do Iraku.

Dyplomy na 80. urodziny

Po 10 latach wojaży pani Teresa postanowiła, że wróci do Polski. Wszechświat jednak miał dla niej inne plany. Okazało się, że w domu w Falenicy nie ma już dla niej miejsca. W pierwszy dzień Bożego Narodzenia w 1978 r., przy stole wigilijnym w Budapeszcie, gdzie zaprosiła syna i mamę, dowiedziała się, że syn się żeni i nie będzie dla niej miejsca w Falenicy, więc wróciła do Iraku. – Dzięki znajomemu dostałam pracę w ekskluzywnym showroomie w Abu Dhabi – opowiada pani Teresa. Prowadziła go trzy lata, a potem otworzyła własny sklepik Bonjour Boutique w hotelu Le Meridien.

Jej przygoda z modą i sztuką wymagała jednak, jak uznała, pogłębienia wiedzy. Dlatego w wieku 75 lat postanowiła studiować zaocznie historię sztuki w Regent Academy of Arts, dodając do tego dwa lata architektury wnętrz. Kiedy skończyła obydwa kierunki, miała 80 lat i cały czas prowadziła prestiżową galerię sztuki w Dubaju. Trwało to 14 lat. Tamten okres pani Teresa wspomina jako czas luksusu – obcowanie ze sztuką z całego świata, piękne mieszkania, drogie samochody. – Azis, znajomy, a właściwie przyjaciel, któremu prowadziłam galerię, bardzo mi pomógł przy otwarciu własnej. Wspaniały człowiek! Poszłam do niego i mówię: „Wiesz co, Azis, po co tobie taka wielka galeria? Po co płacić taki wielki czynsz? Przedzielmy ją na pół, będziesz miał połowę swoją, a druga będzie moja”. On do mnie na to, że to jest dobry pomysł. I sprzedawałam obrazy, ale bez ram, bo ramy miał on. A ja sprowadzałam np. porcelanę z naszego Bolesławca. Szła jak woda – wspomina pani Teresa. – W końcu jednak postanowiłam wrócić do Polski na dobre. Był rok 2012, a mnie coś podkusiło, by przed wyjazdem spróbować biznesu ze znajomą Niemką. Ona też taka dusza artystyczna, znała się na sztuce, więc myślała, że wszystko pójdzie jak z płatka. Niestety, wybrała złe miejsce na galerię. Piękne, ale martwe. W tym czasie zginął jej syn i ona kompletnie wycofała się z życia. A ja zostałam ze wszystkim sama. Nic nie sprzedawałam i mimo, że udało mi się wybłagać u szejkini bezczynszowy rok, i tak zostałam z ogromnymi długami. W 2013 r. znajomy Irańczyk poprosił, bym poprowadziła mu galerię w Berlinie. Z galerii nic nie wyszło, ale miał stadninę koni i potrzebował kogoś z angielskim. Finalnie przepracowałam u niego rok w biurze, potem wróciłam do Emiratów, by wszystko polikwidować, pozamykać sprawy. I znów dobry człowiek pojawił się w moim życiu. Przyjaciel, Polak, który ma biuro podróży w Cejlonie, który wiedział o moim bankructwie, zaprosił mnie do siebie, bo potrzebował polskiego przewodnika, by oprowadzać wycieczki z Polski – kwituje Pani Teresa.

Szorstki powrót

Po przygodzie w Cejlonie pani Teresa na dobre zjechała do Polski. W kieszeni, po zamknięciu ostatnich spraw w Emiratach, zostało jej niewiele ponad 3 tys. dolarów. Chwilę pomieszkała w hostelu przy Bokserskiej, ale pieniądze szybko się skończyły i tym sposobem znalazła się w schronisku dla bezdomnych przy Stawki. – Wróciłam po 50 latach i nikt nie wierzył, że przyjechałam z 3,5 tys. dolarów – mówi. A jednak. 525 zł zasiłku to była jej rzeczywistość przez trzy miesiące. Aż znowu spotkała dobrą duszę. Szereg większych i mniejszych zbiegów okoliczności doprowadził ją do Łukasza, szefa kancelarii adwokackiej, dla którego od sześciu lat pracuje jako tłumaczka. Więcej, pan Łukasz jest nie tylko pracodawcą pani Teresy. Jest jej nową rodziną, z którą spędza święta i jeździ na wakacje.

Życie jest dobre

Teresa Godlewska pochodzi z długowiecznej rodziny. Ma apetyt na życie. W planach ma dalszą eksplorację świata. Choć ostatnie lata były dla niej trudne, nosi w sobie wciąż niespożyty optymizm i wiarę w dobro ludzi. Może dlatego, że w jakiś magiczny sposób zawsze ich do siebie, w najtrudniejszych chwilach, przyciąga. Podobnie jak szczęście. Przeżyła wojnę, spędziła 72 godziny zasypana gruzem w zbombardowanej kamienicy w Gdyni. Z tej przygody wyszła siwa. Zamierza pracować do końca. Zresztą, kto by nie zatrudnił tej elektryzującej 91-latki z ujmującym uśmiechem, w eleganckiej bluzce w panterkę, która mówi biegle w czterech językach, a językiem polskim posługuje się na poziomie akademickim?