Pieniądze dają szczęście… kolekcjonerom! – #POKOLENIA 21

– Zaczęło się wszystko w latach 70. Rozpocząłem właśnie pracę i starszy kolega namówił mnie do zbierania monet i zapisania się do numizmatyków. Zarabiałem wtedy niewiele ponad 1000 zł, a moneta potrafiła kosztować nawet 100 zł! Oczywiście taka kolekcjonerska. Byłem w takim amoku, że wszystko odkładałem na zakupy. Odmawiałem sobie czasem nawet wypicia piwa, aż w pewnym momencie poczułem, że to zbyt duże obciążenie, że mnie po prostu nie stać, więc sobie odpuściłem tak duże zaangażowanie – tak rozpoczyna swoją opowieść o zamiłowaniu do zbierania numizmatów pan Wacław Jaroszewski, którego spotkałem na jednej z warszawskich giełd dla zbieraczy.

Z wykształenia pan Jaroszewski jest elektronikiem i całe zawodowe życie spędził w swojej specjalności. Często na samodzielnych i odpowiedzialnych stanowiskach.  –  To zbieranie monet było pewnym wytchnieniem od stresu związanego z pracą. Po przyjściu do domu zasiadałem do swoich kolekcji, przegladałem katalogi, czytałem o co ciekawszych okazach w zbiorach kolegów itp. To wszystko dawało ukojenie, bo nawet jeśli było coś ekscytującego w czytanych tekstach, to był to zupełnie inny rodzaj ekscytacji niż stałe myślenie o poprawności wykonanych pomiarów elektrycznych i opinii wydanych w tym zakresie.

Zbieranie numizmatów jest bardzo kształcące. Dzięki monetom poznaje się głównie historię. Nie tylko naszą, której polskie numizmaty dotyczą, lecz także wielu innych krajów, bo trudno ograniczać się tylko do krajowego pieniądza. Mając jakąś monetę w ręku, chce się wiedzieć, kogo przedstawia i dlaczego jest tak cenna. Ale układając monety, poznaje się również przyrodę, bo wiele z nich jest poświęconych tej tematyce. Czy nawet geografię, bo czasem wpada w ręce moneta jakiegoś Karibati, czyli kraju, o istnieniu którego nie miało się pojecia. Zresztą niektóre egzotyczne państwa zrobiły sobie niezły biznes z emisji monet kolekcjonerskich. Człowiekiem powoduje ciekawość, by wiedzieć więcej. Ludzie oglądają monety czy medale i pytają: „A kto to? Z jakich lat te monety pochodzą?”. I wtedy przychodzi satysfakcja, że to się wie, że można się z kimś taką – bądź co bądź – niezbyt powszechną wiedzą podzielić. 

Często mówi się o nas, kolekcjonerach, że żyjemy we własnym świecie. Tak, to prawda. Kiedy spotkamy się na Jezuickiej, gdzie mieści się siedziba Oddziału Warszawskiego Polskiego Towarzystwa Numizmatycznego i gdzie kiedyś byłem częstym gościem, nie istnieją dla nas inne tematy – przyznaje mój rozmówca. Przypomina mi się wtedy – i opowiadam to panu Jaroszewskiemu – jak będąc w USA, zaraziłem całą wycieczkę zbieraniem ćwierćdolarówek z poszczególnych stanów. I wtedy – zamiast wykorzystywać przerwy w podrózy na wypoczynek, posiłek czy zwykłą rozmowę – wszyscy biegaliśmy w poszukiwaniu dwudziestopięciocentowych monet z nowo odwiedzonych stanów. Mogę zatem zrozumieć zaangażowanie zbieraczy i ich chwilowe, nawet niemal całkowite, wyłączanie się z bieżącego funkcjonowania.

Kolekcjonowanie monet jest dziś z pewnością łatwiejsze. Oto wystarczy zamówić stosowny abonament, pójść do banku lub do któregoś z wielu pośredników, by zdobyć cenne egzemplarze. Ale problemem jest dalej to, skąd wziąć pieniądze na nowe zakupy. Przecież kolekcjoner nie po to kupuje (zbiera) monety, by je potem sprzedawać. One mają cieszyć oko, napełniać satysfakcją, ba, nawet niemal dumą. A monet wydawanych jest coraz więcej. To z jednej strony raduje, bo jest dostatecznie dużo okazji do satysfakcji ze zdobycia jakiegoś egzemplarza, z drugiej zaś wymaga coraz więcej nakładów finansowych.

Emitowane aktualnie polskie monety są bardzo ciekawe: oryginalne projekty, różne metale i ich stopy, łączenie w jednej monecie różnych materiałów, jak choćby wstawki z minerałów, różne odmiany tych samych nominałów itd. Naprawdę zachwycają. Patrząc na zbiory pana Jaroszewskiego, trudno nie przyznać mu racji.

Ale i tak najcenniejsze okazy to te niepozorne, mające wartość kolekcjonerską ze względu na rzadkość występowania. Ceny, które widzę w katalogach, sklepach i na giełdach, bardzo często wywołują moje zdziwienie ze względu na swoją wysokość. Nie wiem, czy niektóre z nich nie służą wyłącznie lepszemu samopoczuciu posiadaczy, bo obrót takimi numizmatami jest niewielki, nie ma większego rynku, który by te ceny weryfikował – te faktycznie płacone nie są przecież na ogół znane.

Pytam pana Jaroszewskiego o jego najcenniejszy okaz. Nie zastanawia się długo i wskazuje na zupełnie niepozorne „talary Małgorzaty”: – Był taki cesarz rzymski, Didiusz Julianus, gdzieś w II w. n.e., który rządził tylko 66 dni, a swoje rządy kupił na licytacji. Przez te dwa miesiące wyemitował kilkanaście rodzajów monet z podobizną swoją, żony i córki. I teraz kolekcjonerzy mają co zbierać – śmieje się mój rozmówca.

–  A czy szuka pan monet z wykrywaczem metali gdzieś po lasach? – zadaję kolejne pytanie. – Nie, nigdy o tym nie myślałem. Zresztą przepisy są dziś takie, że na każde poszukiwanie trzeba mieć zgodę Ministrstwa Kultury, a żeby taką zgodę uzyskać, wymaganych jest tyle papierów i opinii, że nie wiem, czy komuś się to poza archeologami w ogóle udaje. A później z takim znaleziskiem jest kolejny kłopot, bo nie wiadomo, co jest zabytkiem i trzeba to oddać państwu, a co zabytkiem nie jest i można by to ewentualnie zatrzymać. Czasem słychać opowieść o rolniku, który wyorał garnek ze złotymi monetami, ale to na ogół nie są prawdziwe historie – mówi pan Wacław i dodaje: – Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości panował straszny chaos, także pod względem pieniędzy. Jako ciekawostkę panu powiem, że pierwszy pieniądz w odrodzonej Polsce wydano w lutym 1919 r. Dekretem Piłsudskiego ustalono, że później do obiegu wejdzie nowa waluta o nazwie „lech”. Jednak dekret szybko uchylono i uchwalono ustawę o wprowadzeniu złotego. A oto najwyższy nominał w historii pieniądza w Polsce – wskazuje banknot na stoliku – 100 milionów, a było to wtedy zaledwie około… 10 dolarów. Potem te banknoty o wielkich nominałach zmieniano specjalnym nadrukiem na grosze, więc te 100 milionów to było 50 groszy. Te banknoty są prawdziwymi perełkami kolekcjonerskimi. Monety były początkowo wybijane w srebrze, ale przed wojną trzeba było zastąpić je niklem, bo srebrne monety znikały z rynku jako zabezpieczenie na trudne czasy.

Jest takie znane powiedzenie Oscara Wilde’a, że istnieje jedyna grupa ludzi, którzy myślą o pieniądzach więcej niż bogaci, a mianowicie biedni. My dodajemy, że i kolekcjonerzy – podsumowuje pan Wacław.