#POKOLENIA
ARTYKUŁY
Przyjaźnię się z ludźmi– #POKOLENIA 22
„Spójrz – w oczach moich miłość”*
– Żona zachorowała jakieś dziesięć miesięcy przed śmiercią. Miała coś ze śledzioną i wdał się alzheimer, do tego doszły jeszcze historie krążeniowe. Wcześniej już widziałem pewne objawy nieporadności, już słabsza była, ale wspominała stare dzieje, na przykład to, jak jej się oświadczyłem. No a kiedy w Radiu Pogoda Janusz Gniatkowski śpiewał „Bolero”, to ona się zrywała, bo ja właśnie przy tej piosence się oświadczyłem. A tak w ogóle, to ja ją poprosiłem o rękę trzeciego dnia znajomości. Byłem młody, o wiele wyższy niż teraz – uśmiecha się pan Wiesław. – Miałem kwiaciarnię. Gdzieś w telefonie mam nasze zdjęcie ślubne. Żona była z Wrocławia. Urodziła się we Lwowie, była Kresowianką, która po wojnie przyjechała pod Wrocław, a właściwie do Trzebnicy. We Wrocławiu skończyła studia ekonomiczne na Uniwersytecie Wrocławskim. Stamtąd pojechała do brata i zamieszkała z jego rodziną w Głubczycach. A ja, cóż, jestem warszawiakiem z krwi i kości. W czasie Powstania miałem 7 lat.
– Hmmm… a zaczęło się od tego, że ja tu do pracy przyjąłem jej siostrę, siostrę żony, która wyszła za mąż za warszawiaka. Któregoś dnia z listu, który w kwiaciarni otworzyła ta siostra, wypadło zdjęcie. To ja do niej mówię tak: „To pani ma taką siostrę i nic pani nie mówi?”. „No mam – ona na to. – Młodszą o 10 lat ode mnie”. Ja tak patrzę, siedzi taka zgrabna na wersalce… Potem ta siostra mówiła, że nóżki mi się spodobały – pan Wiesław się uśmiecha i nie zaprzecza. No to mówię do niej: „Jedziemy”. Miałem taki mały samochodzik, mikrusik, zima stulecia, 16 lutego, a my jedziemy. To był 63 rok. Trzynaście godzin jechaliśmy do tych Głubczyc! Zakopaliśmy się w śniegu – kto tam widział opony zimowe! Miałem ze sobą worek piasku i łopatę. I to wystarczyło. Przyjechałem, wchodzimy i ja patrzę, ojej, myślę sobie, jaka ona ładna. Wpatrzony byłem. A w Prudniku mieszkała moja rodzina, siostra ojca z rodziną i brat, też z Kresów pochodzili. „Może pojedzie pani ze mną?” – mówię do niej. A ona, że dobrze. I tam moja ciotka, jak ją zobaczyła, to powiedziała: „To będzie twoja żona”. A ja do niej: „Tylko czy ona będzie mnie chciała?”. „To się staraj” – ciotka na to. Więc się starałem. Żona miała na imię Halina. Listy jej słałem, kwiaty do tego Prudnika. Bo ja od początku wiedziałem, że będzie moją żoną. Kiedyś szliśmy przez taką pryzmę śniegu i ja ją za rękę wziąłem, i ją przeprowadzałem, to sobie pomyślałem: wszystko zrobię, żeby Cię nie puścić. A ona, kiedy później o tym rozmawialiśmy, też mi powiedziała, że sobie pomyślała, że chce, bym ją tak cały czas prowadził.
– W tym Prudniku to wcześniej też miałem sympatię, z Bydgoszczy przyjeżdżała, ale to się rozleciało. I w Warszawie też – miała 17 lat. Śliczna, ale dziecko prawie, była w IX klasie. Strasznie jednak władcza była. I porywcza. No, grzeczny to ja nie byłem. Nawet mama zapoznała mnie ze znajomą swojej przyjaciółki na Tamce. Zakonnicą była. Ta znajoma. Ja tam na motorze podjeżdżałem. No nie będę się rozwodził, koniec końców ta zakonnica wyszła z zakonu – śmieje się pan Wiesław.
Wszystko było z szóstką w tle
– Pierwszy raz widzieliśmy się z moją przyszłą żoną 16 lutego, a 16 kwietnia się oświadczyłem. Ślub cywilny też był całkiem na wariata, w Głubczycach, 6 lipca. Przyjechałem na ten ślub bez metryki. Idziemy do Urzędu Stanu Cywilnego, a tam Niemka była kierownikiem. Pamiętam, że taka miła była, tak się uśmiechała i w końcu nam ten ślub bez metryki dała. Ja tę metrykę później dosłałem. Kościelny był na Puławskiej, u św. Michała. Mamie nie powiedziałem o ślubie cywilnym, ale ona nie była zła. Nawet cieszyła się. Miała mnie z tymi moimi miłościami trochę dosyć, więc odetchnęła z ulgą (śmiech). Tylko żal jej było tamtej mojej Basi. Tej porywczej. Były przygody, oj były. No a Halinka, jak już skończyła pracę w Prudniku, w sierpniu przyjechała do Warszawy. Wynajęliśmy pokój tutaj, na Odyńca, a potem zamieszkaliśmy z mamą. Ja po ojcu odziedziczyłem na Białołęce taki plac, to była Dąbrówka Szlachecka. Place zostały po niemieckich fabrykantach i po wojnie te działki rozdzielili między oficerów. I pomyślałem, że ja tam sobie ogrodnictwo założę. Postawiłem dom, szklarnie i tam się przenieśliśmy. Na ponad 20 kolejnych lat. Tam się wychowała córka, choć urodziła się w Głubczycach. I tam mieliśmy to ogrodnictwo, a tu, na Odyńca, kwiaciarnię. W kwiaciarni pracowała cudowna ekspedientka, która mieszkała tuż-tuż, też na Odyńca.
Skąd ta kwiaciarnia?
– To był czysty przypadek. Po śmierci mojego ukochanego ojca musiałem pracować. Umarł w 1953 roku, w listopadzie. Miałem 16 lat, mama była po operacji. Wszystkie oszczędności wydaliśmy na leczenie taty. Pamiętam, pomógł mi wtedy ambasador Iranu nawet. Poszedłem kiedyś do znajomego taty, majora Piaseckiego, do Wojskowego Przedsiębiorstwa Transportu Budowlanego, jako 16-latek, z prośbą o pracę. I ten major Piasecki mówi: „To zaczynasz już, od teraz”. No to zacząłem. Pracowałem w kalkulacji, byłem samodzielnym dochodzeniowcem, takim audytorem wewnętrznym. W 1955 roku zdawałem maturę. Studia to była pomyłka i nie lubię o tym mówić. Dorabiałem też w studenckiej spółdzielni i jako posłaniec woziłem kwiaty do takiej kwiaciarni na Mokotowskiej. Zawsze z przyjemnością patrzyłem na układanie kwiatów, no i pewnego razu takiej babci ułożyłem bukiet. Ona była tak zachwycona, że wręczyła mi 10 złotych! I właściciel, jak już zobaczył, że ja nawet wiązankę ślubną potrafię zrobić, to mi powiedział: „To będzie twój zawód”. U znajomego moich rodziców, pana Górki, od którego rodzice kupowali nowalijki, nauczyłem się też w czasie wakacji oczkować róże. On mnie polubił. I załatwiliśmy wspólnie zezwolenie na tę kwiaciarnię. Pożyczył mi pieniądze, kolega ojca też mi pożyczył. Na początku kwiaty woziłem z giełdy, spod hali Mirowskiej, rowerem, a potem na motorze, tramwajem też woziłem. Handel tu był fantastyczny. To był wczesny Gomułka, potem wczesny Gierek, ale był ryczałt, raz w roku była kontrola, płaciło się podatki – nie było problemów. Urzędnicy mówili: „Młody pan jest, pomożemy panu”. Ludzie byli serdeczniejsi.
– Jak zamieszkaliśmy w Dąbrówce Szlacheckiej, to żona zajęła się domem, dzieckiem i tymi dwoma szklarniami, z których zaopatrywałem kwiaciarnię. Oprócz kwiatów mieliśmy też warzywa. W kwiaciarni była Teresa, 41 lat u mnie pracowała, nie mogłem pogodzić się z jej śmiercią. Wspaniała, nikt jej nie umiał zastąpić. Potem była studentka, miła, zrobiła mi stronę na Facebooku, ale to nie było już to i pomyślałem, że chyba wezmę kogoś z rodziny. Ale to nie znaczy, że ja tu nie chodzę. Moja córka nawet każe mi tu przychodzić, bo ja mam tutaj wielu przyjaciół, lubię z nimi rozmawiać. Mówi: „Póki możesz, to tu bądź”. Po śmierci żony jeżdżę często do córki, do Wiednia. Jej mąż jest Austriakiem, poznali się w Londynie, to bardzo przyzwoity człowiek. Mają piękne mieszkanie w Wiedniu, zwiedziłem wszystkie te pałace, poznałem ich przyjaciół. Niezwykli ludzie, nie rozmawiają o polityce. Córka zawsze mnie wspiera, zawsze gotowa nieść pomoc. Kochane, dobre, urocze dziecko, choć teraz ma już 53 lata (śmiech). Jak żona umarła, 7 lutego 2020 roku, to po pogrzebie pojechaliśmy do Wiednia, po trzech tygodniach wróciłem, no i przyszedł koronawirus. I zostałem sam.
– Dąbrówkę w pewnej chwili sprzedaliśmy, niestety człowiekowi, który ją całkowicie zmarnował. Ja miałem, jak na tamte czasy, wszystko wysoko zautomatyzowane, a potem, potem szkoda mówić… Córka nie chciała kształcić się w kierunku ogrodnictwa, choć nam pomagała. Wolała finanse. Kupiliśmy mieszkanie na Saskiej Kępie, między Francuską i Paryską, z pięknym balkonem. W ostatnim czasie żona na tym tarasie jadła, tam piliśmy kawę. To mieszkanie stale mi ją przypomina. Wciąż mam w sercu jej słowa: „Ja dopiero poznałam miłość, jak wyszłam za mąż”. Ale cóż, nie ma mojej Halusi. Na naszej posesji w Dąbrówce stoją teraz domki, jakiś deweloper to kupił.
Czy czegoś żałuję?
– Najważniejsza rzecz z tamtych czasów to serdeczne relacje z ludźmi. Teraz to zupełnie co innego. Jakich ja klientów miałem! Przychodził do mnie pan Jaroszewicz, był wtedy premierem, ambasador Bułgarii Iwan Grujew, z którym się zaprzyjaźniliśmy, bywaliśmy u siebie, zawsze przynosił bułgarskie wino, Wiesław Ochman bywał, Mariusz Dmochowski, Kalina Jędrusik, Elżbieta Czyżewska, Brusikiewicz, Korsakówna, pani Szpilmanowa, pani Rolska też tu mieszkała. Później Władysław Bartoszewski – uroczy człowiek, Katarzyna Dowbor, trener Górski, redaktor Baczyński. Kiedyś zostałem wysłany do Violetty Villas, która miała występ w Romie. Urocza osoba, wręczyłem jej kwiaty od tajemniczego wielbiciela i od siebie oczywiście też, na co ona natychmiast mnie ucałowała i zarządziła, żeby wstawić dostawkę na salę i w ten sposób obejrzałem jej koncert. I te lata tak płynęły.
– Najbardziej żałuję, że żona mi umarła, że ojca tak wcześnie straciłem. I że życie mojej mamy było trudne. Była żoną oficera, uciekała nocami, przedzierała się do Bugu, czasami nie miała nawet niczego, by mi dać jeść.
– Gdybym mógł coś zmienić, to pewnie zostałbym wojskowym. Ojciec był wojskowym i ja też chciałem być w wojsku, dobrze się tam czułem. Ojciec to był stuprocentowy oficer. Jaka była radość, jak wrócił. Mama cały czas wierzyła, że ojciec żyje. I wrócił. Powstanie zastało nas na Lwowskiej. To trauma jest. Na całe życie. Ale pamiętam, że po obydwu stronach barykady byli ludzie. Wtedy nawet Rosjan witaliśmy serdecznie. Bo wydawało nam się, że skoro nie ma już „tamtych”, to jest nadzieja. Dla nas, dzieci, była radość. Pamiętam, jak szli „Berlingowcy”. Najpierw śpiewali „Okę”, a potem „Małą błękitną chusteczkę”. Jaka to dla nas radość była!
Bo z ludźmi trzeba się przyjaźnić
– Kiedyś przyszła do kwiaciarni taka mała Zuzia z rodzicami i oni przypomnieli, że robiłem im wiązankę ślubną. Przyszła do mnie z taką małpką i mówi: „To jest Felek. Pamiętaj, jak ja się będę <ślubić>, to masz mi zrobić wiązankę”. Ja na to, że przecież nie dożyję. A ona: „Musisz! Bo co ja zrobię?”.
– W 1982 roku był stan wojenny, nic nie było. U nas na półce w kwiaciarni stały dwie butelki coli. I przyszedł kiedyś taki chłopczyna, patrzy i mówi: „O, colę macie!”. No to Teresa daje mu tę colę, ja mówię: „Daj mu też tę drugą”, a rodzice, że nie, nie wolno. W końcu dobrze, wziął. I proszę sobie wyobrazić, że całkiem niedawno przychodzi do kwiaciarni człowiek, patrzy i mówi: „A pan to był taki brunet, pan mi dał kiedyś colę, pan wie, co ta cola dla mnie znaczyła wtedy? Mieszkam w Kanadzie, jestem lekarzem i powiedziałem sobie, że jak będę w kraju, to muszę pana odwiedzić”. Postawił na ladzie takiego francuskiego szampana i umówiliśmy się na kawę, jak będzie następnym razem w Polsce. Czyż to nie jest przyjemne? Miałem więcej takich sytuacji. Bo z ludźmi trzeba umieć rozmawiać. Zwłaszcza z kobietami. Każda kobieta uwielbia być adorowana i uwielbia komplementy. Kiedyś przyszedł do mnie klient i mówi, że musi żonie kupić kwiaty. Ona śpi, a te, co kupił wczoraj, zwiędły. Dałem mu szybko dziewięć białych róż i on je wstawił zamiast tamtych. Przychodzą kiedyś do mnie i ta żona mówi: „Pana kwiaty są niesamowite! Dostałam od męża pięć róż, budzę się rano, a tu dziewięć!”. „Dzieci rodzą się z miłości – mówię do niej – to i kwiaty u państwa się rozmnożyły!”. Takich historii miałem wiele. Ludzie zapraszali mnie na śluby, święta, wigilie. Bo z ludźmi trzeba się przyjaźnić. To mnie jeszcze tutaj trzyma.
Po maturze poszliśmy na wódkę
– Jak zakładałem kwiaciarnię, to był listopad 1958 roku. Ja się jeszcze uczyłem. W dzisiejszym Staszicu, na Noakowskiego. Co to była za szkoła! Tę wiedzę, którą wyniosłem stamtąd, mam do tej pory. Chemię to ja pani zaraz tu całą wyrecytuję. Od metali alkalicznych, poprzez chemię organiczną, węglową, potem wszystkie pierwiastki, twierdzenia. A jaką ja miałem historię! Nauczyciele to byli pasjonaci, za okupacji uczyli na tajnych kompletach. Mój historyk, jak opowiadał o historii Francji, to wcielał się w postać kardynała Mazarina czy Richelieu, Napoleona, a nawet Madame Pompadour! Jak on wcielał się w Napoleona w czasie drogi z Elby do Paryża! Trzeba wiedzieć, że Napoleon wcale nie był taki niski, miał tylko wokół siebie wyjątkowo wysokich generałów i marszałków, takich jak Poniatowski czy Murat. Kiedyś, inscenizując pewne zdarzenie z jego życia, nasz historyk wybrał sobie w klasie najwyższego ucznia, usiadł przy nim i mówi: „Generale, jesteście ode mnie dłużsi o głowę. Ale – i tu następowała pełna znaczenia pauza – ja tę różnicę w każdej chwili zlikwiduję…”.
– Nasi nauczyciele mówili nam, że muszą nas nauczyć myśleć. Dlatego ja do teraz rozwiązuję całki i różniczki, trygonometrię do tej pory mam opanowaną, a przecież uczyłem się tego tyle lat temu. Oni nas też nauczyli prawdziwego patriotyzmu, choć żyliśmy przecież w innym ustroju, w innych czasach! Jak się szło po wojnie Marszałkowską do placu Zbawiciela, to wszystko było wypalone, ludzie do domów po drabinach wchodzili, do tych ruin, a na dole już żył swoim życiem bazarek, jakieś sklepiki, ludzie ze wsi przywozili swoje produkty, jedzenie, ubrania. Po maturze pamiętam, nasz fizyk powiedział: „A teraz pójdziemy na wódkę!”.
Nie czuję wieku
– Mogę nawet sam jechać do Wiednia. Jak byłem młody, to dużo podróżowałem. Kiedyś jechałem jednym rzutem z Warszawy do Rumunii: 1200 km. Z Drezna też jechałem. Ale miałem wtedy 30 lat. To było zupełnie co innego. Teraz mój przebukowany bilet z Wielkanocy czeka na realizację wyjazdu do Wiednia. Pewnie córka będzie chciała mnie zabrać do siebie, jak już będę miał mało sił. A poza tym, ja nie nadaję się zupełnie do kuchni. Teraz owszem, odgrzeję, odsmażę, trochę się nauczyłem, jak żona gotowała. Moja mama mawiała: „Mężczyzna musi mieć silne ręce do pracy i mocną głowę, by myśleć, jak utrzymać rodzinę”. Ale pamięć mam jeszcze dobrą. Jakby mnie ktoś spytał teraz, jak dojechać do Rumunii, to od razu jestem w stanie wyrecytować.
– Co mogę powiedzieć? Codziennie na nowo, wciąż i wciąż doświadczam ogromnego poczucia straty. Dopiero teraz odczułem, jak żona była mi bliska. No cóż, parami się nie odchodzi.
Pan Wiesław Krzyżanowski jest założycielem małej kwiaciarni przy ul. Odyńca, na warszawskim Mokotowie. Ma 83 lata. Kwiaciarnia działa nieprzerwanie od listopada 1958 roku do dzisiaj. Oferuje kwiaty, wiązanki okolicznościowe, wieńce. Ma profil na FB, ale największą wartością tego miejsca jest niespieszna rozmowa z jego założycielem, którego codziennie można spotkać w samej kwiaciarni albo w pobliskiej kawiarence.
* śródtytuł pochodzi z piosenki Janusza Gniatkowskiego ”Bolero”.