Trochę koala, trochę grizzly*. Z wizytą u rodziny Miśkiewiczów #Pokolenia 66

Temperamentni. Synkopowi. Raczej z południa niż z północy. Choć zadymki robią głównie jazzowe. Ich talent, siła i miejsce, w którym są obecnie, to – jak zgodnie przyznają – zasługa domu. W którym się wychowali i jaki stworzyli. Z Grażyną, Henrykiem, Dorotą i Michałem Miśkiewiczami rozmawia Marzena Michałek.

Mówią, że jesteście najbardziej „rodzinnym” z projektów muzycznych na rynku i eksplozją talentów żyjących prawie pod jednym dachem. Kumulacja takich indywidualności bywa lub bywała na co dzień uciążliwa?

Henryk Miśkiewicz: Dla mnie to duma i szczęście, że tak jest. Na to się składa całe nasze, moje i Grażynki, życie. W pewnym sensie chciałem dzieci ukształtować na swoje podobieństwo, dlatego zachęcałem je do słuchania wybranej przez nas muzyki. Pamiętam do dzisiaj wspólną ćwiczeniówkę z Michałem w piwnicy przedszkolnej na Muranowie. Obok marchewki i ziemniaków – on z zapałem tłukł w perkusję, a ja dmuchałem w saksofon.

 

Pani Grażyno, jak to jest mieszkać pod jednym dachem z tyloma artystami?

Grażyna Miśkiewicz: Sama do tego dążyłam. (śmiech) Też skończyłam liceum muzyczne – to w nim poznaliśmy się z Henrykiem. Połączyła nas pasja do muzyki i w ten sposób zostaliśmy parą. Kształciłam się klasycznie, a jazz poznałam dzięki Henrykowi. Pewnie też dlatego obydwoje uważaliśmy, że dzieci powinny mieć przynajmniej podstawowe wykształcenie muzyczne. Ale nie było presji, by zostały muzykami. Od zawsze dawaliśmy im dużo wolności, ufaliśmy im. I chyba właśnie to tak dobrze wpłynęło na ich wybory, które zawsze mocno wspieraliśmy. Z Dorotą byłam w stanie ćwiczyć na skrzypcach chyba do trzeciej klasy szkoły podstawowej. W czwartej powiedziałam: „Dalej ćwicz sama, bo ja już nie dam rady”. To naprawdę ciężki instrument – nie wiem, skąd myśmy go wytrzasnęli! Chyba tatuś wymyślił dla córeczki. (śmiech)

H.M.: Chyba jednak nauczyciele.
G.M.: Albo nauczyciele, bo Dorota ma słuch absolutny, a skrzypce to instrument, przy którym trzeba świetnie słyszeć.

Michał Miśkiewicz.: Potwierdzam, to ciężki instrument. Też przerobiłem skrzypce z córką. Ostatecznie nie daliśmy rady z ćwiczeniami. Moja córka Ola poddała się po szóstej klasie.
G.M.: A Dorotka właśnie jakby nagle załapała w czwartej klasie te skrzypce, zaczęła grać i sama ćwiczyć. Chyba warto było, bo dzięki tej umiejętności, dostała się po studiach do zespołu Włodzimierza Nahornego. Michał z kolei, prawie od niemowlaka, tłukł we wszystko pałkami, które dostał od kolegi męża. Kiedyś dałam mu piękną srebrną tacę moich rodziców – obtłukł ją niemiłosiernie. Takie ślady jego talentu nosi wiele przedmiotów naszego życia codziennego. (śmiech)
H.M.: A jednak posłaliśmy go na fortepian…
G.M.: Bo chcieliśmy, by miał dobrą bazę. No ale jego droga była już od dawna wybrana.

Dorota Miśkiewicz.: I ja, i Michał od zawsze wiedzieliśmy, że chcemy być muzykami. W domu było bardzo dużo muzyki, a po rodzicach odziedziczyliśmy też talent. Myślę, że to był rodzaj wielkiego szczęścia, że od razu zdaliśmy sobie sprawę, co chcemy robić w życiu.

Pan, panie Henryku, też od dziecka był blisko z muzyką. Chyba pierwszy był akordeon?

H.M.: Tak, grałem na akordeonie jako mały chłopiec, najpierw w ognisku muzycznym, a potem na weselach, na których grywał mój tata – zmuszałem go, by zabierał mnie ze sobą. Potem poznałem różne instrumenty mieszkając w Państwowej Bursie Szkół Artystycznych we Wrocławiu, m.in. waltornię, obój, fagot, trąbkę – koledzy mi je pokazali.
D.M.: Tata jest bardzo zdolny, czego się dotknie, to od razu mu gra.

H.M.: To bardzo pomaga. Jak się zna tyle instrumentów, łatwiej jest komponować i aranżować. Wiadomo, co jak zapisać, żeby dobrze brzmiało. Dzięki tym umiejętnościom na przełomie lat 70. i 80. XX w. zostałem solistą Orkiestry Polskiego Radia i Telewizji Studia S-1, na czele której stał wówczas kompozytor i dyrygent Andrzej Trzaskowski. Wspomnieniem tamtych historii jest najnowsza płyta Come Back…będąca moim pierwszym albumem z big bandem i jednocześnie powrotem do tamtych fantastycznych czasów. Wykonujemy na niej moje młodzieńcze aranżacje bigbandowe pisane oryginalnie dla orkiestry Trzaskowskiego właśnie. Teraz grają je studenci Uniwersytetu Muzycznego w Warszawie. Są w podobnym wieku, w jakim byłem ja, gdy pisałem te utwory.

Wspomnieliście, że w domu zawsze było dużo muzyki. Co ukształtowało muzycznie Dorotę i Michała?

M.M.: Tata zawsze przywoził dużo muzyki z zagranicy – takiej, która w latach 80. była w Polsce niedostępna. Mieliśmy więc winyle Ala Jarreau, Davida Sanborna, Orkiestry Thada Jonesa i Mela Lewisa, George’a Bensona, Lionela Richiego, Quincy’ego Jonesa czy big bandu Bernarda „Buddy’ego” Richa – to do nich właśnie uwielbiałem grać, gdy byłem mały.

G.M.: Tak, to przez nich mieliśmy obtłuczone kanapy i wszystkie srebra rodzinne. (śmiech)

D.M.: Tata puszczał nam też swoje nagrania. Zawsze było to dla nas dużym przeżyciem, kiedy szedł do studia nagrywać, a potem był odsłuch domowy, zbierało się rodzinne konsylium i my, dzieci, byłyśmy do niego dopuszczone. I wszyscy mogli powiedzieć, czy im się podoba, czy nie.

Takie maluchy też?
H.M.: Tak, słuchaliśmy całą rodziną i wszyscy wyrażali swoją opinię.
D. M.: Nam to zawsze się podobało.  Byliśmy publicznością, która zawsze tatę oklaskiwała, ale on też często się nas radził. Uczestniczyliśmy w całym procesie twórczym. Mówił na przykład: „Chodźcie posłuchać, czy wam to coś przypomina? Czy to nie jest plagiat?”. Wtedy można było popełnić plagiat zupełnie niechcący.

G.M.: Teraz komponowanie i aranżowanie, szczególnie na większe składy instrumentalne, jest łatwiejsze. Wszystko można sprawdzić na komputerze, wielokrotnie odsłuchać i poprawić niedoskonałości, czy zmienić skład instrumentów. Kiedyś musiała działać wyobraźnia, pamięć i słuch muzyczny, żeby ręcznie zapisać wymyśloną muzykę.

 

Na co dzień tworzycie trzy różne konstelacje rodzinne. Wciąż się słuchacie? Komentujecie płyty, koncerty?
D.M.: Tak, jest taka przestrzeń, chociaż mieszkamy osobno. Przede wszystkim przychodzimy regularnie na obiady do mamy i taty. Tata gotuje, mama szykuje piękną zastawę. I wtedy jest czas na słuchanie muzyki, ktoś proponuje coś nowego, czymś się dzielimy.

M.M.: Oceniamy się też. Ale raczej zawsze pozytywnie.
D.M.: Zdarzają się krytyczne słowa. Pamiętam, jak kiedyś zaprosiłam rodziców na koncert. Wiedziałam, że to nie będzie do końca taty muzyka. Byłam gościem pewnego zespołu, który zaprosił mnie wtedy jako wokalistkę. Rodzice przyszli i tata potem mówi: „Wiesz, ja czasami nie nadążam za tymi twoimi projektami”. (śmiech) A ja na to: „Wiem, tato, bo to nie jest muzyka w twoim stylu”. Staramy się być szczerzy, ale nie ranimy się przy tym.
G.M.: A ja byłam zachwycona. Ale, jak widać, nie jest tak, że tylko głaszczemy się po głowach.

Panie Henryku, udało się zrealizować marzenie wspólnego zagrania z wnukami? Kto takie rodzinne koncerty wspiera managersko?

H.M.: Tak, graliśmy wszyscy razem w Lidzbarku kilka lat temu. Nawet Iza, żona Michała, brała udział w koncercie – grała na pianinie. Ola grała na skrzypcach, Antoś (syn Michała) na trąbce.
G.M.:  Starałam się wspierać rodzinę w tym względzie, ponieważ przez całe życie pracowałam jako menadżerka. Miałam sporą agencję artystyczną, prowadziłam Irenę Kwiatkowską, Krystynę Jandę, Annę Marię Jopek, czy Ulę Dudziak. Żeby wesprzeć córkę, zrobiłam promocję jej pierwszej płyty „Zatrzymaj się”. Koncert promocyjny zagrała w Piwnicy pod Harendą, której byłam wówczas dyrektorem artystycznym.

D.M.: Koordynowałaś wszystkie prace związane z płytą, wydałaś ją, organizowałaś koncerty. To była ogromna pomoc.

G.M.: Wiem, że Dorotka miała wtedy trochę do mnie żal, że publiczność przyszła po znajomości. A ja przecież nie miałam wpływu na frekwencję. Ludzie przeczytali o koncercie w gazecie i tłumnie przyszli. Pracując z dużymi artystami, przyglądałam się ich zmaganiom i widziałam, jakie trudne może być wejście w ten świat. Koncert Dorotki w Piwnicy pod Harendą był zresztą wyjątkowy. Zdziwiłam się, bo śpiewała tyłem do publiczności! Pamiętam, że zapytałam wtedy: „Dorotko, dlaczego śpiewasz tyłem do nas?”. A ona na to: „Bo mi jest tak wygodnie”. Teraz rozumiem ten stres i lęk. Ale też wiem, że chciała się przede wszystkim czuć dobrze z muzykami. No a potem przyszedł czas na Michała, zaczął koncertować i nagrywać, najpierw z Janem Ptaszynem Wróblewskim, potem z Tomaszem Stańko, wreszcie i jemu zorganizowałam trasę koncertową jako liderowi własnego zespołu. Teraz dzieci mają swoich świetnych managerów: Dorotka – Kingę Janowską, która zresztą pracowała kiedyś u mnie, a Michał – Sławomira Wrzaska, który fantastycznie porusza się w międzynarodowych kręgach muzycznych będąc menagerem tria Marcina Wasilewskiego.

 

Wróćmy jeszcze do płyty Nasza miłość, którą wspólnie nagraliście na 70. urodziny pana Henryka. To świetny krążek – liryczny, a jednocześnie z pazurem. Podczas jednego z wywiadów Dorota, mówiąc o tej płycie, przytoczyła słowa Jana Ptaszyna Wróblewskiego, który o tacie powiedział: „Trochę koala, trochę grizzly”. Kiedy słucham tej muzyki, to myślę, że to nie jest tylko o tacie, ale że rozciąga się na całą waszą muzyczną, ciągle poszukującą, trójkę.
H.M.: Ja w zasadzie już nie szukam. Już znalazłem. Gram to, co wypracowałem przez te wszystkie lata. Myślę, że gdybym zaczął wymyślać, to byłoby to, po pierwsze, nieszczere w stosunku do mojego wnętrza, a po drugie, nie dałbym rady wymyśleć tego, co robią teraz młodzi, bo to jest daleko poza mną. Zatem nowego już w zasadzie nie szukam. Chociaż ciągle wpadają mi w ucho pewne melodie, ale myślę, że one po prostu współgrają z tym co już kiedyś skomponowałem.
M.M.: Mam podobnie, jak tata. Trochę już znalazłem, ale czasami się jeszcze rozglądam. No a ponieważ jestem młodszy, to czuję, że jednak muszę być na bieżąco. Od października zacząłem wykładać na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie, pracuję więc z dwudziestolatkami i widzę, że są zainteresowani zupełnie czymś innym. Muszę przyznać, że to działa bardzo odświeżająco!

D.M.: Moje poszukiwania wynikają głównie z tego, że robię wiele projektów i spotykam ludzi, którzy wnoszą różne muzyczne energie. Dlatego moje płyty są tak różnorodne: z jednej strony są nagrania dla dzieci z zespołem Kwadrofonik czy projekt z udziałem różnych pianistów przy okazji płyty Piano.pl, z drugiej – spotkanie z Cesárią Évorą czy z Toninho Hortą, muzykiem brazylijskim, z którym nagrałam ostatnią płytę Bons Amigos. Specjalnie po to poleciałam do Brazylii. To było spełnienie moich marzeń – kocham muzykę brazylijską i – choć nie najlepiej znam portugalski – śpiewam na płycie w ich pięknym języku.

Jeśli chodzi o dźwięki, to rodzinnie rozumiecie się bez słów. A w życiu? Jest podobnie?
H.M.: Tak! Ja tylko spojrzę na Dorotkę i ona od razu wie, że się źle ubrała! (śmiech)

D.M.: Myślę, że tak. Oczywiście nie w 100 proc., ale znamy się bardzo dobrze i mocno się czujemy, więc wiele rzeczy załatwiamy pozawerbalnie.

Doroto, powiedziałaś kiedyś o tacie, że jest spokojem, bezpieczeństwem i zdecydowaniem. Ty wnosisz, z mojej perspektywy, intymność i czułość. Michał – harmonię i porządek. Zgodzicie się ze mną?

M.M.: No, czasami lubię trochę zburzyć. Buduję coś obok, lubię być własnym architektem.

D.M.: Ale wielu perkusistów, kiedy przychodzi potrzeba uporządkowania, to brnie dalej w skomplikowanie. A Michał nie boi się zdecydowanie uderzyć w duży bęben czy talerz, żebyśmy odzyskali pewność, że jesteśmy razem.

Piękna metafora. A co z tym spokojem, zdecydowaniem i bezpieczeństwem pana Henryka?

G.M.: Henryk jest bardzo pozytywny. Chyba po swojej mamie, która właśnie skończyła 100 lat. Ma świetne geny.

H.M. Ale ja się tak dobrze, jak ona, nie prowadziłem! (śmiech)

M.M.: W tym gronie tata zdecydowanie wydaje się najbardziej uporządkowany, zdyscyplinowany, również w muzykowaniu.
D.M. Nasza więź i spokój wynikają chyba z tego, że z Michałem cały czas czujemy się dziećmi naszych rodziców. Czujemy ich opiekę, wsparcie. Są ciągle aktywni, ogarniają rzeczywistość, której ja nie ogarniam, więc póki mogę, to korzystam.

Powiedzcie na koniec, czego obecnie się słucha w domu Miśkiewiczów juniorów, a czego u seniorów?

D.M.: Ciszy. Dużo słuchamy ciszy. Musimy odpoczywać od dźwięków, by mieć energię do tworzenia kolejnych. A później naprawiamy odtwarzacz płyt, przez to, że rzadko go uruchamiamy. (śmiech)

M.M.: Ja śledzę cały czas niemiecką wytwórnię EMC, dla której mam zaszczyt nagrywać. Gdyby nie ta współpraca, prawdopodobnie nie spotkałbym na swojej drodze jednego z najwybitniejszych żyjących amerykańskich saksofonistów jazzowych, Joe Lovano. Miałem przyjemność z nim koncertować i nagrać płytę Arctic Riff. EMC to wyjątkowa wytwórnia płytowa, która ma wielu fanów – jestem jednym z nich. Słucham wszystkich ich nowości, głównie jazzowych, ale klasyki również.
D.M.: Moim źródłem inspiracji, jeżeli chodzi o słuchanie muzyki, jest Instagram. Kiedy kogoś obserwuję, to w naturalny sposób pojawiają się inni powiązani muzycy. Tak odkryłam np. Maro czy Michaela Mayo, świetnego wokalistę amerykańskiego, który dla mnie jest nowym Bobbym McFerrinem.

G.M.: Uwielbiam muzykę klasyczną, bo w tym kierunku się kształciłam. Klasyka mnie wycisza, podobnie jak ballady jazzowe.

H.M.: Muzyka w naszym domu była obecna cały czas. Swego czasu zainwestowałem nawet w wysokiej klasy głośniki i wzmacniacze. Widzę jednak, że coraz mniej jej słucham. A jeśli już, to raczej starych rzeczy.

Pamiętam taką opowieść, chyba właśnie wtedy wróciłeś, Michale, z Niemiec z promocji płyty Spark of Life nagranej z Marcin Wasilewski Trio. Mówiłeś, że tam nawet w małych miasteczkach na koncerty jazzowe przychodzą całe rodziny, grupy znajomych. I że istnieje długa tradycja muzykowania w rodzinach, prawie każdy gra na jakimś instrumencie. Dlaczego, waszym zdaniem, w Polsce te zwyczaje, kiedyś przecież obecne, zanikają?

G.M.: Z opowieści mamy Henryka wiem, jak dużo muzykowało się w jej domu rodzinnym. Wspólne granie i śpiewanie było na porządku dziennym.

M.M.: W Niemczech te tradycje są wciąż żywe.

D.M.: Na Śląsku zwyczaj wspólnego grania też jest chyba bardziej obecny, bo są orkiestry górnicze. My akurat jesteśmy rodziną, która w domu nie muzykuje.
G.M.: Tylko w Boże Narodzenie, przy choince.

M.M.: Ale żeby wspólnie w domu regularnie grać, to nie. (śmiech)

H.M.: Chyba że jest to impreza biletowana. (śmiech)

D.M.: Albo charytatywna, na szczytny cel!

*cytat za Janem Ptaszynem Wróblewskim

Grażyna Miśkiewicz – menedżerka i animatorka kultury, producentka wydarzeń jak np. koncertowa płyta CD/DVD Farat Anny Marii Jopek, spektakl teatralny Opowiadania zebrane z udziałem Krystyny Jandy, czy jubileusz 90-lecia Ireny Kwiatkowskiej w Teatrze Polskim.

 

Henryk Miśkiewicz – saksofonista i klarnecista, kompozytor, aranżer. Muzyk wszechstronny, związany z polskim jazzem. Czterokrotny laureat nagrody polskiego przemysłu fonograficznego Fryderyk (w tym złotego Fryderyka za całokształt twórczości). Odznaczony Mateuszem (nagroda radiowej Trójki), Oskarem Jazzowym (nagroda Stowarzyszenia Łódzkich Melomanów) oraz Złotym Medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”.

 

Dorota Miśkiewicz – wokalistka balansująca na granicy gatunków, lubi jazz, pop, muzykę brazylijską i poważną. Z wykształcenia klasyczna skrzypaczka, zajmuje się także pisaniem piosenek. Współpracowała z Włodzimierzem Nahornym, Grzegorzem Turnauem czy Cesárią Évorą.

 

Michał Miśkiewicz – perkusista jazzowy o wyrazistym, rozpoznawalnym stylu. Przez lata był członkiem kwartetu Tomasza Stańko. Obecnie gra w jednym z najważniejszych polskich zespołów jazzowych, Marcin Wasilewski Trio. Koncertował m.in. z Joe’m Lovano, Nilsem Peterem Molvaerem czy Charlesem Lloydem.