Mam odwagę być sobą #Pokolenia 56

Zawsze bardzo chciałam mieć dom. Od dziecka pamiętam, że nigdy nigdzie na dłużej nie zagrzaliśmy miejsca. Tata, agronom, ciągle prowadził jakiejś majątki przed wojną na Kresach. Wciąż się przeprowadzaliśmy. Dlatego bardzo chciałam mieć jakieś swoje miejsce na ziemi. Szukałam – mówi Wirginia Schmyt, znana wszystkim jako DJ Wika. O domu, muzyce, równolatkach i misji edukacyjnej, a także o samotności i miłości międzygatunkowej z DJ Wiką rozmawia Marzena Michałek.

Potrafisz żyć bez muzyki?

Są momenty, że potrafię żyć tylko w ciszy. Bez muzyki i bez nikogo. Ale na dłuższą metę bez muzyki byłoby mi trudno. Myślę, że łatwiej by było, gdybym sama była muzykiem.

Chciałaś być muzykiem?

Marzyłam. Chciałam studiować, uczyć się grać, ale tak się los potoczył, że nie miałam możliwości. Jestem z Kresów, moi rodzice bardzo ciężko przeżyli wojnę, ja też. Całe życie się ukrywałam, żyłam w świecie fantazji, bo bardzo się bałam. Byliśmy na liście do wywózki na Syberię… Ojciec przed tym drżał, bo mało kto stamtąd wracał. Potem był przyjazd do Polski, który w zasadzie stanowił ucieczkę przed wywózką, cały czas w niepewności, bo tata się ukrywał. Pamiętam tę straszną podróż – miesiąc jechaliśmy z Wilna w wagonie towarowym, jedząc tylko suchary. Przyjechaliśmy najpierw do Lipna z mamą i ze znajomymi z Wilna. Przez cały czas szukaliśmy taty przez Czerwony Krzyż. W końcu wylądowaliśmy w małej miejscowości koło Polanowa – Żydowo się nazywała. Tam zawieźli nas do sporego gospodarstwa, ale w tym domu, jak się okazało, mieszkała jeszcze niemiecka rodzina. I my z nimi, w tym dwukondygnacyjnym domu, zamieszkaliśmy. Oni mieli dzieci w moim wieku, od nich trochę się nauczyłam języka. Bardzo się polubiliśmy – jak wyjeżdżali, to zaproponowali, byśmy zabrali się z nimi. Bardzo się z tymi dziećmi pokochałam. Wszyscy mocno to rozstanie przeżyliśmy.

To skąd muzyka w twoim życiu?

Mój dziadek był bardzo muzykalny. Grał na wszystkim, co tylko dostał do ręki. Dziadek był zawiadowcą stacji. Muzyka była jego hobby. Grał na weselach, w kościele na organach, w cerkwi śpiewał w chórze. I grał na wszystkim – w domu były gitary, skrzypce, miał akordeon, bałałajkę, nawet takie duże cymbałki. Jak go odwiedzałam, dostawałam cymbałki, a dziadek grał. Moi wujkowie, a jego synowie – mieli po 16, 18 lat, najstarszy miał chyba 20 – wszyscy musieli grać. Córki musiały śpiewać. Taka to była muzykalna rodzina. Jestem z 1938 r., więc ten czas, tę zawieruchę wojenną, pamiętam tylko obrazami. Żeby się nie bać, uciekałam w wyobraźnię: udawałam, że jestem aniołkiem, pamiętam nawet zapach kadzideł.

Stworzyłaś alternatywną rzeczywistość?

Tak, broniłam się przed tym okrucieństwem i uciekałam w świat fantazji. Momentami czułam nawet, jak skrzydła mi rosły na tych moich chudych łopatkach.

Wróćmy do muzyki. Kiedy to się zaczęło? To stanie za konsoletą?

Zawsze kochałam muzykę i ona gdzieś tam w moim życiu była. Marzyłam, że będę występować na scenie, bo miałam bardzo ładny głos, koloraturowy. Ale nie pilnowałam tego, bo i w domu sytuacja temu nie sprzyjała. Nie miałam męskiego wzorca, wszystkie problemy załatwiała mama. Tata, jak miał pieniądze, to wydawał na konie, na bryczesy. Ale ludzie go kochali. Na ziemiach odzyskanych zakładał PGR-y, a swoim pracownikom ostatnią koszulę by oddał. Taki brat łata. Ale o rodzinę niestety mama tylko dbała. I dlatego do tej muzyki dopiero na emeryturze wróciłam. Pojechałam do Warszawy i zaproponowano mi, żebym się zajęła seniorami. Zaczęłam zarabiać, miałam kontakt z ludźmi. Najważniejsze jednak było co innego. Przyjrzałam się tym naszym seniorom i pomyślałam: ile tu jest do zrobienia! Widziałam przecież starszych ludzi w Stanach, w Szwecji, w innych państwach, i jak porównałam ten nasz kraj szarobury, tę naszą siermiężną Polskę i tych biednych seniorów, to zrozumiałam, ile tu jest pracy!

Wtedy zaczęłaś dla nich grać?

Wtedy jeszcze nie. Po roku pracy dostałam piękny klub, z cudowną salą i sceną. I tam prowadziłam działalność już taką świadomą, edukacyjną. Zaczęłam od podstaw, od rozmów na temat tego, co nas dzieli. Czyli od religii i polityki. Na początek zaprosiłam przedstawicieli wszystkich wyznań. A na wigilię – Zespół Muzyki Cerkiewnej przy Warszawskiej Operze Kameralnej pod dyrekcją Jerzego Szurbaka. Na scenie wystąpiło 34 mężczyzn z cerkwi! To było niesamowite przeżycie dla wszystkich. Potem robiłam spotkania z politykami, tłumaczyłam, co to lewica, co prawica, czym się różnią. Z różnymi lekarzami robiłam wykłady, bo seniorzy mylili ginekologa z laryngologiem. To moje pokolenie nie widziało zagranicy. Może nieliczni wpadli czasem do Czechosłowacji albo do NRD. A jak ktoś nie widział, to nie wie. A jak nie wie, to się boi. Edukowałam ich więc, bo jestem z zawodu pedagogiem.

Który to był mniej więcej rok?

To były lata 90., już po wyborach. Zaczęłam pracować z seniorami, kiedy skończyłam 60 lat. Założyłam zespoły: wokalny, taneczny, kabaret „Viagrę”, uruchomiłam gimnastykę dla seniorów, którą prowadziła Afroamerykanka. Na pierwszą imprezę taneczną zaprosiłam DJ-a – zagrał, popatrzyłam, co on tam na tej konsolecie ma, jak to robi i pomyślałam: jaki to problem samej to robić? Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Sprzęt mi kupili i się zaczęło. W klubie odbywały się też zajęcia dla dzieci, więc miało to wymiar międzypokoleniowy. Bardzo dużo zrobiłam w ciągu tych pięciu lat. Ale potem zmieniła się władza i przeszłam do Fundacji Wspierania Inicjatyw Artystycznych w Pubie Bolek.

I tak po prostu stanęłaś za konsoletą?

No, dobra, może to nie było aż tak bezbolesne. (śmiech) W domu zawsze miałam płyty. Moi chłopcy słuchali muzyki, głównie popu. Poza tym w Pubie Bolek spotkałam się z młodymi DJ-ami, od których technicznie dużo się nauczyłam i zaczęłam grać. Trwało to 18 lat. Oprócz wieczorków tanecznych prowadziłam salon literacki, który promował twórczość artystyczną mniejszości mieszkających w Warszawie (m.in. żydowskiej, wietnamskiej, gruzińskiej, rosyjskiej, ukraińskiej). Wtedy też organizowałam dla seniorów tzw. wczasy za grosik, które zresztą przetrwały do dzisiaj.

Wrócę do tego didżejowania. Co innego słuchać muzyki w domu, a co innego miksować.

Fakt, to jest sztuka. Ale dosyć szybko się jej nauczyłam, chociaż np. do tej pory nie skreczuję.

Czym jest skreczowanie?

Skreczowanie to jest takie wzbogacenie muzyczne. Jedna z odmian skreczowania polega np. na przyśpieszaniu i zwalnianiu prędkości obrotu płyty, gdy jest ona odtwarzana. Ale to wolą młodzi. Seniorzy tego nie lubią. Oni potrzebują ciągłości, rytmu, melodii. A i mi nie jest to potrzebne. Nie ścigam się z młodymi. Ja mam zupełnie inny cel.

Jaki?

Muzyka jest pokazaniem mojej starości. Tym, co mogę z tą starością zrobić. Próbą przedstawienia, jak można przetransportować muzykę na własny grunt, pokazać, jaka mogę w tym czasie być, jak mogę żyć, grać, by wszyscy tańczyli. I wcale mi nie zależy na tym, by pokazywać, że muzyka łagodzi obyczaje. Przez muzykę przekazuję, że nie musimy wstydzić się wieku, naszych ułomności, bo na wózkach też ludzie tańczą na moich imprezach. Że nie musimy nikogo odrzucać – gram w klubach dla osób LGBTQ+ i bardzo kocham tę młodzież, ponieważ od zawsze pracowałam zawodowo z odrzuconymi.

Traktujesz didżejowanie jako misję czy jako sposób na dorobienie do emerytury?

Dla mnie bardzo ważną rzeczą jest misja. Przywrócenie seniorom godności. Od zawsze istotny był dla mnie przede wszystkim szacunek do starości. A u nas, w Polsce, tego nie było. Owszem, jeśli ktoś miał tytuł, był doktorem czy profesorem, to tak, ale przeciętny senior tego szacunku nie miał. To widać na każdym kroku, wystarczy pójść np. do sklepu i spróbować kupić chociażby telefon komórkowy. W większości przypadków wcisną seniorowi coś beznadziejnego. Dlatego zależało mi na tym, żeby popatrzeć na starszego człowieka jak na kogoś godnego uwagi. Niestety, czasy, kiedy senior liczył się ze względu na swoją mądrość, już minęły. I ten szacunek powinniśmy na nowo mu przywrócić. W innym wypadku godzimy się na odarcie nas z godności, kiedy będziemy w takim samym wieku.

Mówi się, że mądrość nie zawsze przychodzi ze starością. Że czasem starość przychodzi sama.

Uważam, że teraz są czasy przerastające możliwości seniora. Opanowanie tych wszystkich nowoczesnych technologii jest trudne. Ale nie chodzi o to, żeby senior był w rodzie najważniejszy. Chodzi o szacunek do wieku, do starości, do jego pewnych możliwości, o których młody nawet nie wie. Chodzi o szacunek do przepracowanego człowieka, który jak poszedł na emeryturę, to teraz już nic nie znaczy. Poraził mnie jakiś czas temu przeczytany w gazecie artykuł. Młodzi wypowiadali się, jak rano jadą do pracy. I tam padło takie sformułowanie: „Gdzie te stare baby z tobołami rano jadą? Po co one o tej potrze wychodzą z domu? Przecież rano młodzi idą do pracy, a tu staruchy z tobołami, śmierdzące baby – tylko przeszkadzają”. A one jadą na drugi koniec miasta kupić ziemniaki. Bo tam o 50 gr tańsze. Albo jadą bawić wnuczka do syna czy córki. Do lekarza jadą. Albo wychodzą z domu, bo mają pokój wspólny z wnukiem. I mają dość. Albo chociaż chcą pojeździć tramwajem, bo mają za darmo. I to trzeba zrozumieć. Uszanować.

Zobaczyć.

Tak. Dlatego zrobiłam Paradę Seniorów. Pomyślałam, że trzeba nas, seniorów, pokazać, bo widziałam tych parad za granicą bardzo dużo. Chodziłam wokół tego długo. U kogo ja nie byłam! U dziennikarzy, prezydenta nawet odwiedziłam jednego, warszawskiego. Ale nie szło. Wszyscy mówili, że to kosztuje. A poza tym kto będzie chciał oglądać starych ludzi. I był pat. Ale wtedy mnóstwo fundacji powstawało, m.in. Fundacja Zaczyn. Poszłam więc do Przemka Wiśniewskiego i powiedziałam, że chciałabym dla seniorów zrobić paradę. On pomyślał przez chwilę i powiedział, że to dobry pomysł. No i mamy paradę od 2013 r. Pokazujemy seniorów. Bo jeżeli senior czegoś chce żądać, to musi się pokazać. A nie siedzieć w parku i karmić gołębie czy kaczki.

Wiek to tylko liczba? Czy to taki modny banał?

Uważam, że dopóki człowiek ma chęć działania, to żyje. Kiedy przestaje być aktywny, jest zmęczony i po prostu wegetuje, to faktycznie dla niego śmierć jest wybawieniem. Ale dopóki może, to powinien to życie zatrzymać. A życie zatrzymać można tylko w aktywności. Leżąc w łóżku, tego zrobić się nie da.

Czujesz się pewnie szczęściarą, że możesz realizować swoją pasję w drugiej połowie życia?

Staram się żyć normalnie. Tak, jak bym była w wieku… niesenioralnym. To dla mnie taki dalszy ciąg mojej pracy. Ale skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie kwękam, jak wracam po długim występie do domu. Kwękam, bo odczuwam wiek. Nie ma się co oszukiwać. I oglądam filmy ze sobą. Patrzę, jak się prezentuję. Widzę, że się garbię. I coraz częściej dostrzegam pewną zmianę w odbiorze wizualnym. Już nie zawsze jestem taka ekspresyjna. Dlatego jestem bardzo ostrożna, żeby nie przeholować. Scena nie zna litości. Nie lubi za dużej starości. (śmiech) Ona lubi urok człowieka.

Ciebie kamera uwielbia.

Może dlatego, że jestem autentyczna? Spontaniczna? Ale coraz ostrożniej dobieram terminy występów, choć nie da się ukryć, że jest to dla mnie jakiś zastrzyk finansowy, który pozwala mi pozostawać samodzielną i niezależną. Mam koty i muszę o nie dbać. Choć nie są to duże środki, bo na moje imprezy przychodzą przecież seniorzy, którzy tych pieniędzy nie mają. I mam to zawsze na uwadze. Dlatego dużo gram gratis: dla OPS-ów, DPS-ów, schronisk, dla osób z niepełnosprawnościami.

Czy bierzesz pod uwagę, że któregoś dnia przyjdzie kolejna propozycja występu, a ty odmówisz, bo nie dasz już rady?

Już teraz z wielu występów rezygnuję. Czuję, że to będzie taki płynny proces. Bardzo bym chciała pojechać na urlop. Nigdy nie byłam w sanatorium. Ani w żadnym gabinecie odnowy. Do fryzjera nie chodzę, bo nie znoszę, gdy ktoś mi grzebie we włosach. Chciałabym pojechać gdzieś na słońce, na tydzień. Ale nie mogę, bo ciągle mam koncerty i koty. (śmiech) Oprócz występów widuję się z ludźmi. Chociaż te spotkania coraz częściej mnie męczą. Bo ja mówię, co myślę. I żyję tak, by nikogo nie skrzywdzić. I nie będę popierała kogoś, kto uważa, że dziecko z in vitro to jest dziecko szatana. Albo kogoś, kto nie szanuje kobiet. Bo się z tym nie zgadzam. W obecnych czasach, w dobie nauki, wiedzy, dogmaty można szanować, ale nie mogą one być wyznacznikiem życia. Oczywiście, pewne wartości z Dekalogu pozostają uniwersalne: nie zabijaj, nie kradnij, szanuj bliźniego, jak siebie samego. One są po to, żeby człowiek się jakoś ogarnął. Ale musimy wiedzieć, że świat się zmienia, nauka robi postępy i dlatego nie można kierować się zawsze tym, co ktoś powiedział tysiące lat temu. Dla mnie Bóg jest dobrem i jest wszędzie. I do tego nie jest mi potrzebny żaden przewodnik czy kościół. Wiem bez tego, że nie muszę krzywdzić zwierząt, nie muszę niszczyć przyrody, bo jest naszym wspólnym dobrem. A człowiek potrzebuje piękna. Od niego sam pięknieje.

Czujesz się kobietą sukcesu? Jesteś przecież bohaterką książek, reportaży, reklam, filmu.

Jestem zaskoczona skalą tego wszystkiego. I to mnie onieśmiela. Tyle lat grałam za konsoletą i nie było żadnego problemu, a teraz się boję. A nuż, myślę, mikser mi się zepsuje i coś nie wyjdzie? Bo ludzie teraz oczekują ode mnie więcej. Sukces wiąże się z tym, że nie można popełnić błędu. A ja nie mam nawet menedżera.

Senior przyszłością narodu?

Tak, ale nie tylko przyszłością. Senior jest siłą narodu. I tylko niedojrzałe państwo nie docenia takich wartości i potencjału seniorów. Przecież senior daje pracę młodym, bo wielu rzeczy nie potrafi, nie umie się dostosować do nowych technologii, bo tego nie znał, nie miał. Ktoś musi go tego nauczyć.

Krążą plotki, że bardzo długo wzbraniałaś się przed zrobieniem filmu o sobie. To prawda?

Prawda. Cztery lata go robili. Zastanawiałam się długo: dlaczego ja? Czy ja jestem jakaś nadzwyczajna? Poza tym, jeżeli to miał być film autentyczny, to ja po prostu bałam się intymności, odkrywania pewnych spraw. Bardzo dbam o swoje tajemnice życiowe. No ale Agnieszka (Zwiefka, reżyserka filmu Vika! – przyp. red.) nie dała mi spokoju. Bardzo ją polubiłam. To niezwykła osoba, normalna i naturalna, skromna. A w świecie artystów to rzadko się zdarza. I tą zwyczajnością mnie przekonała do siebie, zaprzyjaźniłyśmy się.

Jak film odebrali twoi bliscy?

Ja zawsze jestem szczera, więc po filmie trochę mi się rodzina boczyła. Może nie mam z rodziną idealnych relacji, ale, mówiąc szczerze, one nie są mi jakoś specjalnie potrzebne. Może ze względu na moją autentyczność, trochę bycie outsiderką, zerwane więzi z rodziną, która wyginęła podczas zawieruchy wojennej. Zawsze też uważałam, że pracując, zajmując się sobą, nie obciążając moich bliskich, daję moim synom największy prezent.

Pracowałaś przez całe życie z trudną i wykluczoną młodzieżą. Masz pewnie narzędzia, dzięki którym łatwiej ci dotrzeć do seniorów. Z kim pracowało ci się lepiej? I czy to można porównać?

Mam na pewno spokój, równowagę wewnętrzną. Zawsze stawiam na wybór. Żeby ze mną rozmawiać, młodzi muszą mnie zaakceptować. Praca z seniorami to zupełnie co innego. Nie narzucam im swoich poglądów, staram się dużo tłumaczyć, ale liczę się z tym, że ktoś nie chce i nie musi ze mną rozmawiać. Tak często bywa, gdy dyskutujemy o wierze. Ja jestem agnostyczką. Ale wiem, że wiara w Boga jest wielu ludziom bardzo potrzebna. Ja jestem inna. Lubię sobie porozmawiać ze świadkami Jehowy. Sama widziałaś, że mnie regularnie odwiedzają. (śmiech) Mam jeszcze jedną taka cechę, inną niż to moje pokolenie. Nie cierpię cierpieć. Bo cierpienie wcale nie uszlachetnia. Tylko zabija inwencję, zabija wolność. A życie powinno być radością.

Czego ci życzyć, Vika? Bo mnie się wydaje, że masz wszystko.

Muszę żyć tak długo, jak żyją moje koty. Chociaż mam tutaj takich adoptowanych wnuków bardzo dużo. I oni mówią: „Pani się nie martwi. Pani przeżyje tego Dudusia. A gdyby coś… to my się nim zajmiemy”. No i chciałabym nie przedobrzyć z niczym.

To znaczy?

Chciałabym dożyć psychicznie sprawna, bo kiedy fizycznie człowiek niedomaga, to zauważa. Ale zmian psychicznych nie zauważa. Najważniejsze, żeby nie osunąć się w śmieszność i żeby mieć przy sobie kogoś takiego, kto ci powie, że już nie jest dobrze.