WARSZAWSKIE RODY Trzy pokolenia introligatorów z Poznańskiej # Pokolenia 36

Trzy pokolenia introligatorów z Poznańskiej

Poznańska 14, na szybie wystawy i drzwiach napisy, wśród nich:

J.J. Jakubiak, Introligatorstwo Artystyczne. Co się za tym kryje? Wiem to od lat: oprawa i renowacja obrazów, książek, prac dyplomowych, albumów, dzieł sztuki, akwareli, grafik, plakatów, i to też pewnie nie wszystko. Galeria oprawionych obrazów i wzorniki ramek wiszą na ścianach, jest z czego wybierać. Ja zwykle przynoszę do pracowni obraz albo zdjęcie do oprawy, wtedy wybieramy ramkę, kolor passe-partout i czekam na efekt tego wyboru.

Tym razem było inaczej, bo obejrzałam zaplecze pracowni, maszyny na parterze i na piętrze, gdzie prowadzą metalowe schodki. Pokazywał mi je właściciel wraz ze swym pracownikiem, Piotrem Staśkiewiczem. A tam stół i wycinarka do passe-partout, gold prasa do robienia napisów na okładkach, gilotyna do obcinania książek, nożyce do przycinania papieru…

Maszyny z długim życiorysem, ciągle sprawne. Na renomę firmy, od 1935 roku, pracuje już trzecie pokolenie introligatorów. O jej historii rozmawiam z panem Krzysztofem Jakubiakiem.

Przez te trzy pokolenia zmieniało się troszeczkę. Pierwsze miejsce, gdzie otworzył zakład mój dziadek, to była Poznańska 12, w kamienicy obok. Introligatornia mieściła się w bramie, więc słabo było ją widać, a do tego w wilgotnej suterenie, bo pod numerem 12 płynie rzeczka Żurawka i tam są nawet specjalne pompy, które wypompowują wodę spod kamienic. Dziadek rozpoczął swoją działalność w 1935 roku, no i, niestety, wojna ją przerwała. W czasie wojny nie mieszkał w Warszawie, tylko, z tego co wiem, w Radomiu. W sumie, tak jakoś wyszło pozytywnie, że wrócił w to samo miejsce, bo suterena pod numerem 12 była po wojnie do wynajęcia. Jego brat tutaj został, walczył w Powstaniu i niestety zginął.

Czy wie pan gdzie walczył? Też w Śródmieściu?

Nie wiem, na jego grobie jest napisane, że miał pseudonim „Wanda”. To bardzo interesujące, że facet wybiera żeński pseudonim. Niestety nie wiem gdzie walczył, ale przypuszczam, że gdyby mój dziadek wziął udział w Powstaniu, to też by zginął, nie przeżyłby wojny.

Mój ojciec, w randze sierżanta, walczył parę kroków od miejsca gdzie rozmawiamy, naprzeciwko Hali na Koszykach, na dwóch barykadach, od Koszykowej i od dzisiejszej Pięknej. Był zastępcą dowódcy tych barykad. Przeżył, dzięki temu jestem na świecie. Wróćmy do czasów powojennych. Pana dziadek, po powrocie do Warszawy otworzył na Poznańskiej firmę introligatorską?

Tak, dziadek był tylko introligatorem i można powiedzieć – aż introligatorem. A to były czasy, gdy introligatorów było dużo, dużo więcej. W Śródmieściu, tutaj, było kilku lub nawet kilkunastu. Była spora konkurencja. Głównie oprawy, wtedy były dla urzędów i państwowych firm, księgi urzędowe, monitory, dzienniki ustaw. Kiedy były wydawane dzienniki ustaw, to wszystkie w zasadzie duże instytucje, ale te mniejsze także, oprawiały je w dużych ilościach. To były tzw. „nakłady”, tak się to nazywało. Jeśli jakaś instytucja oprawiała czterdzieści, pięćdziesiąt, sto, dwieście tego typu opraw, to można się było napracować, ale też sporo zarobić. Natomiast takie typowe oprawy dla osób które, powiedzmy, weszły z ulicy, tego było w tamtym czasie trochę mniej. Opraw instytucjonalnych było dużo więcej niż tych prywatnych. To było to co dziadek robił legalnie, ale okazało się, że dziadek miał też, że tak powiem, drugą osobowość i drugą pracę, którą wykonywał mniej oficjalnie. O tym moi rodzice dowiedzieli się dopiero w 1961-62 roku, kiedy dziadek zmarł i w zakładzie pojawiła się ówczesna służba bezpieczeństwa poszukując Tadeusza Lewandowskiego. Był  podejrzany o działanie w grupie introligatorów, którzy nielegalnie oprawiają książeczki do nabożeństwa. Tak! Proszę się nie dziwić, w tamtym czasie to było poważne przestępstwo. Okazało się, że istniał cały system związany z książeczkami do nabożeństwa, bo rodzice zaczęli się podpytywać tych panów w długich płaszczach o co chodzi. Drukarze w państwowych zakładach, po cichu, po nocach, drukowali te książeczki, potem było to przenoszone do introligatorów, oni to oprawiali i książeczki były kolportowane po kościołach i po parafiach. To był w sumie dosyć niebezpieczny system nielegalnego pozyskania papieru, drukowania, oprawiania i dystrybucji świętych książek. W tajemnicy, nielegalnie.

Rodzice zdecydowali się kontynuować ten zawód po dziadku i zrobili to w bardzo przemyślany i mądry sposób.

Najbliższy kościół, św. Barbary, był niedaleko zakładu, ciekawe czy też dostawał te książeczki do nabożeństwa.

Ja nie wiem, mama nie wie, dziadek też nie wiedział, bo dziadek był ojcem mamy.  Wtedy lepiej było tego nie wiedzieć! Dziadek zmarł w 1961 roku, to był rok kiedy ja się urodziłem, dziadek był szczęśliwy, że ma wnuka. Podobno trzymałem go za nos, a miał wielki nos, co i mnie też zostało. Niestety zmarł i moi rodzice stanęli przed ogromnym dylematem, co zrobić ze schedą po ojcu mamy. On jeszcze był w sile wieku, miał sześćdziesiąt parę lat, to nie był stary człowiek. Zmarł na raka, niestety, nastąpiło to bardzo szybko. Z zaskoczenia. I dylemat moich rodziców był bardzo poważny. Po jednej stronie było przejęcie zakładu po ojcu, kontynuacja działalności, tego co dziadek robił, czyli introligatorstwa, a po drugiej stronie, sprzedaż wszystkiego co zostało, maszyn, starych co prawda, ale nadal działających, papierów, płócien introligatorskich. Większość maszyn po dziadku ciągle działa, one nas tu otaczają. Problem polegał na tym, że moja mama niewiele wiedziała o introligatorstwie, tyle co nauczyła się przy ojcu. Dziadek ją zapraszał, przychodziła szyć, oprawiać książki, te podstawy miała opanowane. Całej reszty moi rodzice musieli się nauczyć. Mój ojciec zupełnie nie był zorientowany jeśli chodzi o introligatorstwo. Nie miał nic wspólnego z tym rzemiosłem, pracował w zakładach elektronicznych. Zero doświadczenia rzemieślniczego. Jednak zdecydowali się kontynuować ten zawód po dziadku i zrobili to w bardzo przemyślany i mądry sposób. Ponieważ nadal mieli kontakty z przyjaciółmi dziadka, starymi introligatorami, poprosili ich o pomoc i wsparcie, żeby przychodzili ich uczyć. A więc fachu rodzice uczyli się od wytrawnych przedwojennych introligatorów, kumpli dziadka. Początki były niełatwe, bo okazało się, że trzeba spłacić długi, których dziadek miał sporo, ale  pomimo wielu przeciwności, introligatorstwo mojemu ojcu bardzo się spodobało. Okazało się, że miał trochę artystyczną duszę, ja nieco później, jak już byłem w szkole średniej, widziałem jak malował obrazy, trochę rzeźbił. Oczywiście oprócz codziennej pracy jako introligator. Rodzice stopniowo zaczęli wprowadzać znacznie szerszy asortyment usług introligatorskich, których część introligatorów nie robiła. Specjalne pudła, etui na książki, rameczki do negatywów dla fotografików, naklejanie na grubą tekturę planów, rysunków, plakatów. Na przykład robili tuby czy tubusy do dyplomów lub certyfikatów, ale tubusy nie były okrągłe tylko owalne.

Co to są tubusy?

Tubus to dwie części jakby tekturowej rury, składające się w jedną, w którą wkłada się dyplom zwinięty w rulon. Tubus jest zwykle upiększony złotymi zdobieniami lub napisami. To była jedna z rzeczy, którą zaczęli robić inaczej niż inni introligatorzy. Mój ojciec był zawsze taką „niespokojną duszą”, zainteresowany był nowościami i innymi rozwiązaniami. Chłonął wiedzę i jednocześnie próbował jak to będzie wyglądało w praktyce. Sam barwił papiery, barwnikami zrobionymi samodzielnie z tego co było wówczas dostępne. To oczywiście spowodowało, że wzrosło zainteresowanie tym co robią, bo było to w pewnym sensie niepowtarzalne, a zarazem innowacyjne. Natomiast klientela w tamtym czasie była niezwykle różnorodna, poczynając od państwowych urzędów, o których już wspomniałem, zwykłych, nazwijmy ich, śmiertelników, którzy przychodzili z książką do naprawy czy renowacji, aż do tak zwanych tuzów ówczesnych czasów. Przychodziła pani Jaroszewiczowa, czyli żona ówczesnego pana premiera Piotra Jaroszewicza. Przychodziła oprawiać książki, potem obrazy. Piękne pozycje, które miały ogromną wartość historyczną. Przychodził były premier Mieczysław Rakowski, Jerzy Urban, wielu aktorów i ludzi sztuki. Trochę później sporo młodych artystów plastyków, którzy okazali się twórcami, których kariery nabrały blasku i w tamtym czasie rodzice naklejali, oprawiali ich prace. Żeby wymienić tylko kilku: Rafał Olbiński, Andrzej Dudziński, Edward Lutczyn, Antoni Chodorowski i wielu innych. To też był pewnego rodzaju element  sztuki introligatorskiej, bo to nie jest tylko oprawa książek.

Rodzice rozszerzyli usługi o klejenie tak zwanych plansz, czyli naklejanie kartonu, brystolu na tekturę, na których to planszach artyści sobie coś tam tworzyli.

Co się kryje za słowami „naklejali ich prace”?

Nakładali, naklejali na tekturę duże plakaty, tak żeby można było te plakaty ewentualnie oprawić w ramy i pokazać, na przykład na wystawie. Rodzice przygotowywali materiały na różne wystawy, to już ja pamiętam, bo pomagałem ojcu naklejać na płyty pilśniowe bardzo duże, ogromne, chyba ze trzy metry na pięć metrów, takie wielkie płachty zdjęć. Naklejaliśmy je dla Muzeum Marii Skłodowskiej-Curie. Rodzice rozszerzyli usługi o klejenie tak zwanych plansz, czyli naklejanie kartonu, brystolu na tekturę, na których to planszach artyści sobie coś tam tworzyli. To była dosyć istotna działka w ich asortymencie usług, ze względu na to, że w tamtych czasach nie było tego typu gotowych materiałów. Wszystko trzeba było zrobić w zasadzie ręcznie. To była praca u podstaw. Trzeba było „załatwiać” materiały, kleje. Kleje były naturalne, zresztą do dziś je stosujemy. Naturalny klej mączny. Nazywamy go krochmal.

Z jakiej mąki?

Zwykle pszennej, szczerze mówiąc, ale też pierwszej lepszej, ale żeby nie była ciemna. Ten klej jest najlepszym klejem, bo jest robiony z naturalnego surowca, mąki. Nie dodajemy do tego kleju absolutnie nic. Rozrabiamy go najpierw z zimną, potem z ciepłą wodą. Klej jest świeży mniej więcej 3, 4 dni. Kleimy nim papier do papieru czy do tektury i on jest absolutnie idealny do klejenia książek czy naklejania zdjęć na tekturę.

To wszystko się działo jeszcze na Poznańskiej 12, czy już tu, gdzie jesteśmy w tej chwili, na Poznańskiej 14? Jak to się stało, że zmienili państwo siedzibę firmy? Dlaczego?

To, że rodzice przenieśli się tutaj, to znowu trochę łut szczęścia. Miejsce, w którym jesteśmy, dawniej było zajęte przez krawca. Kiedy był na tyle starszym panem, że nie mógł już sobie poradzić z prowadzeniem pracowni, to zaproponował sąsiadom czy by jej nie odkupili od niego. To była własność miasta, ale wiadomo, że trzeba było zapłacić kwotę odkupienia od osoby, która podnajmowała lokal od miasta.

Powiedział pan, że krawiec „zaproponował sąsiadom”, czy to znaczy, że pan też mieszka w pobliżu?

Nie, ja się tutaj tylko wychowywałem, chodziłem do żłobka i przedszkola na Poznańskiej, a potem przenieśliśmy się na Nowolipki. W zasadzie to wychowałem się na Muranowie. Przez całą szkołę podstawową i średnią tam mieszkaliśmy. Myślę, że mogę o sobie powiedzieć, że jestem chłopak z Muranowa. Dopiero potem przenieśliśmy się na Bielany, a konkretnie na Chomiczówkę. Tutaj, w Śródmieściu, rodzice mieli pracownię i codziennie do niej dojeżdżali. W tamtych czasach nie zwracałem na to uwagi, ale gdy teraz wracam myślami do tamtych lat, to wydaje mi się niesamowite, że oni codziennie razem wychodzili do pracy i razem codziennie z pracy wracali. To ewenement, że małżeństwo, które pracuje w tym samym miejscu, zaczyna i kończy dzień tą samą rutyną. To było coś niesamowitego. Mama, co prawda, zajmowała się, nazwijmy to, administracyjnymi sprawami, a pozostawiła na barkach mojego ojca te cięższe roboty, ale oczywiście pomagała mu. Czasami było hasło „wszystkie ręce na pokład” i ja przyjeżdżałem, no bo jeśli było duże zamówienie, to trzeba było zrobić tzw. „małą manufakturę”. Jedna osoba przycinała coś, druga coś składała, trzecia nakładała klej, czwarta przyklejała, no i dzięki temu można było zrobić dwieście, trzysta prac. I to dosyć szybko, bo klientowi zwykle bardzo zależało na tym, żeby prace były zrobione jak najszybciej. Wtedy „wszystkie ręce na pokład”, łącznie czasami ze znajomymi, starszymi panami introligatorami, którzy już nie pracowali w zawodzie, ale znali się na tym i przychodzili pomagać. Też im było fajnie, że zostali zaproszeni i jeszcze do tego dorobili dodatkowe parę groszy do emerytury. Tak że to były interesujące czasy, kiedy rodzice głównie zajmowali się introligatorstwem, ale okazało się, że klejenie plansz, plakatów spowodowało, że mój ojciec zaczął się interesować tym jak można oprawiać obrazy. Problem, w tamtym czasie, kiedy już się tutaj przenieśli, pod numer 14, był taki, że nie można było prowadzić dwóch rzemiosł jednocześnie. Nie można było wykonać passe-partout do obrazu i oprawić tego obrazu w jednym miejscu, czyli dodać ramy do tego obrazu. Chore czasy, oczywiście! Proszę sobie wyobrazić, rodzice wycinali passe-partout, po czym dawali znajomemu ramiarzowi wymiary ram, takie jakie mieli do wyboru i on przygotowywał te ramy, przywoził je tutaj i to było montowane w jednym miejscu. System absolutnie chory z punktu widzenia klienta, a urzędnikom chodziło o to, żeby tego typu usługi były prowadzone oddzielnie.

Czasami było hasło „wszystkie ręce na pokład” i ja przyjeżdżałem, no bo jeśli było duże zamówienie, to trzeba było zrobić tzw. „małą manufakturę”.

Ale coś się w tej sprawie wreszcie wyjaśniło, był przełom?

Był przełom i zmiany które nastąpiły, to lata dziewięćdziesiąte, kiedy rzemieślnicy mogli wreszcie trochę odetchnąć. Okazało się, że można prowadzić różne działalności wspólnie. Dzisiaj nie ma z tym problemów.

Jest tak, że ja przynoszę do panów książki do oprawienia i obrazy do oprawy, ustalamy w jakich będą kolorach, jak to zrobić, i w końcu cudeńka wychodzą.

Ja się cieszę, że te cudeńka możemy robić. Pamiętam też czasy, kiedy żeby takie cudeńka mogły powstawać, np. jeśli chodzi o oprawę obrazów, to rodzice sprowadzali papiery z Francji, kolorowe, bo w Polsce nie było dobrych papierów. Naklejali je na białą tekturę i dopiero w tej białej tekturze mój ojciec ostrym nożem wycinał okienka, czyli passe-partout. Przez całe życie nożem wycinał, ręką, pod kątem 45 stopni.

A pan jak wycina passe-partout?

Ja wycinam inaczej, próbowałem wycinać nożem, ale moja ręka nie jest tak silna, mnie się dłoń przesuwa i cięcie nie wychodzi równo. Zakupiłem profesjonalną wycinarkę, do której zakładam specjalne ostrza. Jest dużo szybciej, dużo łatwiej, prościej bym powiedział. Czyli w sumie, nadal ręcznie wycinamy każde passe-partout, ponieważ każdy wymiar jest inny. Nie mamy przygotowanych passe-partout, tylko je przycinamy oddzielnie do każdego obrazu.

Każdy obraz to indywidualne dzieło sztuki.

Absolutnie! Każdy obraz to jest indywidualny wymiar, dzieło. W czasach, gdy rodzice rozpoczęli tę działalność i ojciec zaczął wycinać passe-partout, to zapotrzebowanie było ogromne! Okazało się, że jest bardzo dużo osób, które chcą mieć obrazy oprawione nie tylko w ramy, ale właśnie też w passe-partout. Z odpowiednio dobranym kolorem, bo to też jest bardzo istotne. Więc były rozmowy z każdym klientem,  ja to kontynuuję, rozmawiamy o kolorystyce wnętrza, o ulubionych kolorach klienta, o tym jakie obrazy, kolorystycznie, będą wisiały obok, żeby sobie troszeczkę zwizualizować to co możemy zaproponować. To jest bardzo istotne, żeby oprawiony obraz nie tylko pasował do wnętrza, ale także cieszył oko i duszę.

To jest bardzo istotne, żeby oprawiony obraz nie tylko pasował do wnętrza, ale także cieszył oko i duszę.

Tu znowu muszę koniecznie powiedzieć coś osobistego. Niedaleko stąd, naprzeciwko Hali na Koszykach, stał aż do upadku Powstania i wyjścia mieszkańców do obozu w Pruszkowie dom, w którym mieszkali i prowadzili Wytwórnię Fotograficznych Kart Widokowych, czyli pocztówek, moi rodzice. Ich widokówki są rozpoznawalne do dziś przez fachowców i miłośników pocztówek, właśnie dzięki passe-partout i opisie, ręką mojej mamy, widoku na pocztówce. Mama pisała na nich ręcznie, jaki to widok i kto jest autorem zdjęcia. Nikt wtedy takich pocztówek nie miał.

Toteż wróciłem do tego, co mój dziadek i rodzice robili, do rzemiosła, bo przez ponad trzydzieści lat pracowałem w dużych korporacjach. Nie zajmowałem się rzemiosłem i moja droga życiowa była całkowicie niezwiązana z tym co robię obecnie. To były duże międzynarodowe firmy i czasami długie, kilkuletnie, kontrakty w różnych krajach. Emiraty Arabskie, Wielka Brytania, Egipt, Izrael, Mongolia to były miejsca w których pracowałem, a jednocześnie byłem trochę oderwany od tej polskiej rzeczywistości. Po ponad trzydziestu latach korporacyjnej pracy miałem, w pewnym momencie, po prostu już dosyć. Wysokie stanowiska, uznanie, podróże, pieniądze, to nie wszystko. Był też nieustanny stres i napięcie towarzyszące w tego typu pracy, niezwykle wyniszczające i pozbawiające czerpania przyjemności z życia. W pewnym momencie okazało się, że mama nie ma już na tyle sił, żeby prowadzić dalej zakład. Zaczęła mnie pytać co ma zrobić z pracownią, którą mamy. Czy ty ją przejmiesz? Czy mam ją sprzedać? Czy komuś przekazać? I znowu, trochę tak jak to było z moim dziadkiem, to był taki zbieg okoliczności, że ja miałem już dosyć pracy w korporacji i postanowiłem się z nią rozstać. I odszedłem, przejąłem to co jest po rodzicach i powiem szczerze, że jestem tysiąc razy bardziej szczęśliwy. Stresu się nie pozbyłem, bo prowadzenie własnej firmy, nawet maleńkiej, jest nadal stresogenne. Ale jest go znacznie mniej, naprawdę  niewiele. Natomiast w zamian mam mnóstwo życiowych przyjemności, spotykania różnych ludzi, rozmów z nimi, słuchania ich niezwykle ciekawych opowieści, doradzania i tworzenia w wielu przypadkach niepowtarzalnych rzeczy, które cieszą moich klientów i dają mi ogromną satysfakcję z dostarczenia im tego czego oczekiwali, a czasami nawet trochę więcej. To jest coś, co lubiłem zawsze i to jest taka moja kontynuacja, powiedzmy, tego co miałem kiedyś. Ja już nauczyłem się tego co robili moi rodzice i jestem w stanie doradzać ludziom, jak ma to wyglądać, co to ma być, jaka powinna być oprawa, czy będziemy bardziej książkę zdobić, czy okładka powinna być bardziej surowa, czy może będzie pokazywała co jest w jej wnętrzu. To są rzeczy, które mnie bardzo, bardzo satysfakcjonują i liczę na to, że może po iluś tam latach, któryś z trzech moich synów będzie chciał przejąć pracownię i kontynuować rzemiosło pradziadka i dziadków. A może wnuczek będzie chciał się nauczyć zawodu „oprawcy”.

W każdym razie, wracając do obrazów i passe-partout, mam taką bardzo fajną ciekawostkę rodzinną. Kiedy rodzice przejęli oprawę obrazów, to okazało się, że zainteresowanie jest tak wielkie, że musieli wprowadzić zapisy, ograniczyć ilość klientów, bo mój ojciec nie był w stanie wycinać takiej ilości passe-partout. Proszę sobie wyobrazić, że przyjęcia były raz w miesiącu, ponieważ trzeba było wszystko przygotować ręcznie, a do tego było bardzo mało miejsca w pracowni. Z tego powodu, jedna z ówczesnych klientek wyraziła swoją dezaprobatę wpisując się do tzw. „Książki Życzeń i Zażaleń”. Na ten wpis musiał w tamtym czasie odpowiedzieć oficjalnie Zarząd Cechu Fotografów i Introligatorów. Trzymam ten wpis i odpowiedź Cechu do tej pory.

Ale wróćmy do oprawy. Aby zrobić kolorowy karton pasujący do obrazu, trzeba było najpierw go nakleić na tekturę. Jak się go nakleiło, to musiał odpowiednio wysychać, żeby się nie wyginał i tak dalej… Teraz to ja otwieram komputer, wchodzę na odpowiednią stronę do sklepu on-line i patrzę jakie są kolory gotowych kartonów, zamawiam i przyjeżdżają. Jest dużo prościej, aczkolwiek myślę, że tamte czasy też były bardzo ciekawe, bo zmuszały do znajdywania nietypowych rozwiązań lub korzystania z nietypowych materiałów. Ludzie, którzy do nas przychodzili, byli bardzo interesujący, można powiedzieć, że byli pasjonatami. Jeden z klientów, to był prof. Jeljaszewicz, oprawił u rodziców prawie całą swoją bibliotekę. To były piękne starodruki, woluminy, oprawiane przez mojego ojca z ogromną pieczołowitością. W wielu przypadkach oprawy są wykonywane nie tylko po to, żeby zadowolić klienta, ale żeby tworzyć pewną kontynuację księgozbioru. Nadal mamy kilku takich klientów, którzy oprawiają swoje księgozbiory w bardzo konkretny i specyficzny sposób.

Robimy to stopniowo i powoli, bo to są drogie oprawy i jednocześnie zajmują dużo czasu. Taka pełna oprawa książki polega na tym, że książkę się rozbiera, czyli zdejmuje się z niej okładkę, potem wewnętrznie się rozcina składki, a czasami i strony. Każdą stronnicę po stronicy, jak są już same kartki naprawia się i podkleja.

Potem należy to złożyć, tak żeby były same składki i te składki zszywa się ręcznie nicią. Powstaje tak zwany blok książki, w którym gilotyną przycina się, wyrównuje górę, dół i front książki. Tak uszyta i przycięta książka jest przygotowana do zrobienia okładki. Nie jest to prostą rzeczą, bo ludzie często oceniają książkę po okładce, a dopiero potem otwierają i czytają. Tak, że do zrobienia okładki przykładamy szczególną wagę.

(…) ludzie często oceniają książkę po okładce, a dopiero potem otwierają i czytają. (…) do zrobienia okładki przykładamy szczególną wagę.

Ja się cieszę, że mamy nadal klientów, którzy są wspaniałymi bibliofilami. Osoby, które do nas przyjeżdżają naprawdę z daleka, czasami z innych miast, a nawet innych krajów. Książki, które do nas przywożą, mają niekiedy 100+ lat, ale taka najstarsza, którą naprawialiśmy miała 251 lat. Niektóre książki docierają do nas w stanie przygotowanym już do szycia. To znaczy, że karty tych książek są idealnie wyczyszczone, delikatnie, pędzelkiem, chemikaliami. Taka książka jest pięknie wybielona, więc nie ma tam żadnych grzybów lub pleśni, jak to czasami w starych książkach można spotkać. Tego typu benedyktyńską pracę wykonują zawodowi konserwatorzy, bo my nie mamy na to odpowiedniego miejsca. Całą resztę robimy my. Nasi klienci dbają o te książki jak o własne dzieci i oddają je nam pod opiekę. A my staramy się oprawić tak, żeby później, kiedy klient odbiera książkę, mógł powiedzieć: „Ojej, to jest naprawdę moja książka?”. Oprawa zmienia każdą książkę, a my wiemy jak to zrobić. Książki przyjmujemy od każdego klienta, który do nas przyjdzie. Stare, nowe, pobrudzone, nadgryzione zębem czasu, a czasami zębami psa. Dajemy tym książkom nowe życie. I to jest frajda.

Książki przyjmujemy od każdego klienta, który do nas przyjdzie. Stare, nowe, pobrudzone, nadgryzione zębem czasu, a czasami zębami psa. Dajemy tym książkom nowe życie.

Mamy osoby, które nas polecają i to jest chyba największa grupa klientów, ci z polecenia, którzy przychodzą i mówią: „A mój dentysta powiedział, że oprawić książkę czy obraz to tylko u państwa można”. Dosłownie w zeszłym tygodniu miałem klientów, którzy przywieźli sześć czy siedem obrazów z innego miasta. W tym mieście  mieszka jeden z naszych klientów. Powiedział im, że oprawa książek i obrazów to tylko w Warszawie, na Poznańskiej. Wsiedli w samochód i przyjechali. Cóż jeszcze mogę dodać?

Ta nasza historia, rodziny, dziadka, jest niezwykle pozytywna. Mimo, że dziadek zmarł dosyć wcześnie, to mój ojciec, który nie miał absolutnie żadnego doświadczenia, wyniósł, razem z mamą, to rzemiosło na znacznie wyższy poziom niż przedtem, a potem rozszerzył działalność pracowni o oprawę obrazów.

Mój współpracownik Piotr, który w zakładzie pracuje już od ponad 23 lat, widział i spotkał wielu ciekawych klientów. Można powiedzieć, ludzi z pierwszych stron gazet. Był u nas pan Jerzy Urban, pan prezydent Komorowski, pan Jerzy Gruza, pan profesor Wiktor Zin i wielu innych. Tak jak już wspomniałem nasi zadowoleni klienci polecają nasze usługi swoim znajomym, a ci swoim i to działa lepiej niż niejedna błyszcząca reklama.

Czasami z Piotrem nazywamy siebie, tak oczywiście z przymrużeniem oka, „oprawcami”. „Oprawcy z Poznańskiej”, no bo oprawiamy książki, oprawiamy obrazy, a czasami udaje nam się oprawić frak, T-shirt, harcerski proporzec czy odznaczenia. Jesteśmy takimi pozytywnymi oprawcami. I to jest niezwykle pozytywny element tej historii, pozwala nam kontynuować rzemiosło, które powoli zanika, spotykać  najróżniejszych klientów i widzieć później ich zadowolone miny. Ja w to wierzę. Nie reklama, nie jakiś tam neon, który będzie wisiał i błyszczał. Najlepszą reklamą jest nasz zadowolony klient, który powie: „Tak, na Poznańską 14 możecie iść jak w dym, oni wam doradzą i oprawią waszą książkę czy obraz”. A my ze swojej strony zrobimy wszystko, żeby te oprawy wyglądały cudownie na półce i równie wspaniale na ścianie.