Pan Lesiak jest warszawiakiem od urodzenia i nie pamięta użytkowania lampy naftowej we własnym domu. Opowiadam mu więc o moich doświadczeniach z tym rodzajem oświetlenia. Nafta była produktem raczej drogim dla przeciętnego Polaka, a ponadto nie można było jej w żaden sposób wyprodukować własnym nakładem, na prawdziwe oświetlenie domów stać więc było tylko najbogatszych. Ci biedni oświetlali wyłącznie niezbędne miejsca, w dodatku na krótko. Wychodząc z pomieszczenia, trzeba było bezwzględnie lampę zdmuchnąć, czyli zgasić. Lampy różniły się wielkością, miały swoje numery, które zależały od wielkości brennera, i to decydowało o tym, ile paliwa lampa zużyje. Wielką niedogodnością używania lamp naftowych było okopcanie się szkieł, co w konsekwencji zmniejszało efekt świetlny. Szkła były cienkie dla większej przepustowości światła, więc często pękały w trakcie czyszczenia. Potrafiły też pęknąć już po zapaleniu lampy, jeśli rozgrzewały się za szybko, dlatego należało rozpoczynać od niewielkiego wysunięcia knota, czyli małego płomienia, by dopiero później podkręcić lampę. Użytkowanie lampy naftowej nie było więc tak proste, jak późniejsze pstryknięcie wyłącznika światła.