Irena i Tadeusz – taka miłość się zdarza #POKOLENIA 14

Dzień, w którym poznałyśmy młodą parę, poprzedzała seria niezwykłych i magicznych zjawisk. Historia butelki coca-coli, która po latach wróciła z wdzięcznością do właściciela kwiaciarni, w której kupiłyśmy bukiet na ślub, warta jest osobnej opowieści, dlatego od razu wejdziemy do domu przy ul. Korotyńskiego, gdzie mieszkają Irena i Tadeusz, bohaterowie opowieści o nieśmiertelności.

Nigdy nie jest za późno

– Nie jestem stary, jestem tylko wcześnie urodzony – mówi Tadeusz i z wielką czułością gładzi po wierzchu dłoni swoją świeżo poślubioną żonę. – Moja młoda, najpiękniejsza dziewczynka – szepcze z błyskiem w oku, przytula delikatnie i figlarnie zerka na zarumienioną panią Irenę.

Obydwoje siedzą na wielkim małżeńskim łożu zajmującym większą część ciepłego, pełnego osobistych fotografii, poduszek i zapachów pokoju w Domu Pomocy Społecznej „Kombatant”, w którym mieszkają. – Łóżko to prezent ślubny od naszej pani dyrektor – onieśmielona para ma w oczach żar.

Irena: 87 lat

– Jak to się zaczęło? Szczerze: ja nie pamiętam – mówi Irena. – Nie kłamię. Nie pamiętam – powtarza cicho i uśmiecha się najsubtelniejszym i najbardziej promiennym uśmiechem, jaki widziałyśmy w tym domu. Tak uśmiechają się kochani i spełnieni ludzie.

Tadeusz: 92 lata

– Ja opowiem – niecierpliwie zgłasza się Tadeusz. – Miałem dwie cudowne żony: jedną 37 lat, drugą – siedem. Zmarły. A ja, cóż, jestem człowiekiem stadnym, nie lubię rozmawiać z telewizorem. Miałem małe mieszkanko, ale co z tego – nie miałem przyjaciela. Moja ostatnia żona, jak jeszcze żyła, zatrudniała Lubę, którą traktowała jak córkę, a ja – jak wnuczkę. Niestety Luba miała 45 lat i znalazła sobie chłopaka. No i przestała mnie tak często odwiedzać, wiadomo – randki – uśmiecha się figlarnie Tadeusz i znowu delikatnie dotyka dłoni Irenki. – A ja nie miałem z kim porozmawiać nawet. Byłem sam. Na dole mieszkał syn mojej żony z pierwszego małżeństwa. Prowadził drukarnię. Chciał, bym jak najszybciej opuścił mieszkanie. No więc postanowiłem rozejrzeć się po świecie. Trafiały mi się różne panie – z przychówkiem, z dziećmi, z wnukami. Ale po co mi to? Taka więcej zajmie się dziećmi, wnukami niż mną. Jestem taki, że nie lubię zawierać z kimś bliższych znajomości i, za przeproszeniem, później go wystawić.

No więc postanowiłem, że przyjdę tutaj

– Nie trwało to długo. W miesiąc u pani socjalnej w urzędzie załatwiłem wszystko. Chciałem najpierw Legionowo, no ale dali mnie tutaj. Dwa dni przed świętami Wielkiejnocy telefon: „Ma pan natychmiast przyjechać!”. No to przyjechałem i jestem. Na drugi dzień na stołówce dostałem stolik i zwróciłem niechcący uwagę na Irenkę. Mówiąc szczerze, po to przyszedłem, by sobie kogoś znaleźć – śmieje się łobuzersko. – Żeby nie być sam. Ja lubię mieć kogoś, kto jest mój, kim się opiekuję, kto mną się opiekuje, z kim mogę iść na spacer. Nie jestem typem, który skacze z kwiatka na kwiatek, bo tego nie uznaję. I tak trafiło jakoś, że mój kochany kwiatek stał się moją ofiarą – śmiejemy się wszyscy, a Tadeusz obejmuje mocno nowo poślubioną żonę gestem pełnym oddania i miłości.

Irenka

– I ja stałam się ofiarą – roześmiana pani Irenka wtrąca kawałek swojej opowieści. – Siedziałam przy stole z koleżanką. I ona zawsze mi mówiła: „Umarł ci dobry mąż, ale przecież zawsze możesz mieć drugiego!”. I ona nas właściwie zeswatała – śmieje się. – Wszystko będzie na nią!

Długo ze sobą chodziliście?

– Bardzo długo! – mówi Tadeusz z chochlikami w oczach. – Od kwietnia do października. Na co czekać?

Praca Irenki

– Mój mąż zmarł tutaj kilka lat temu, zostałam sama i, prawdę mówiąc, nie szukałam nikogo. Chciałam wyjechać, być bliżej moich rodzinnych stron, bliżej Krakowa. A w Warszawie znalazłam się, bo miałam przyjaciółkę, jej mąż zginął w powstaniu i dla niej przyjechałam. Zamieszkałam z mężem w DPS-ie po śmierci mojej mamy. Długo, bardzo długo się znałyśmy. Nie mam dzieci. Na uczelni miałam tylko siostrę w Warszawie. Zmarła. Mój mąż umarł sześć lat temu. Ja zawodowo byłam jakiś czas młodszym konstruktorem lokomotyw. Niestety, zainteresowało się mną UB, ale ja się nie zgodziłam współpracować i zostałam zwolniona. Dwa lata szukałam pracy. Potem z Chrzanowa dojeżdżałam aż do Wadowic, pracowałam w transporcie. Później w Sandomierzu prowadziłam bazę transportową kierowców. Po latach dowiedziałam się, że jak chciano mnie zwolnić, to kierowcy, którzy mnie podobno bardzo lubili, wstawili się za mną murem i zablokowali bazę. Powiedziała mi to pani dyrektor, gdy byłam już na emeryturze. Żaden z kierowców nigdy mi o tym nie wspomniał.

Wierzę w przeznaczenie

– Ja wierzę w przeznaczenie – mówi Tadeusz. – Irenka miała stąd odejść. Ja miałem czekać na ten dom pół roku. Irenka nie odeszła, a ja dostałem dom od razu. Już na drugi dzień zwróciłem na nią uwagę. Ta albo żadna, pomyślałem sobie. Nie mam dzieci. Moja pierwsza żona po operacji nie mogła zajść w ciążę. Przyszła do mnie wtedy i powiedziała: „Tadeusz, chciałeś mieć dzieci, ale ja nie będę mogła ich mieć”. Odpowiedziałem jej wtedy: „Nie żeniłem się z ewentualnymi dziećmi, tylko z Tobą”. Jak miałem raka prostaty, byłem najpierw leczony lekarstwami, a potem jeździłem na naświetlania. Pytałem żony, co to będzie. Powiedziała mi wtedy: „Kiedy ja miałam operację, powiedziałeś to, co ja teraz powiem”. To był skarb, anioł nie kobieta – mówi ze łzami w oczach. – Zmarła mi w cierpieniach pięć lat temu – szepcze.

Praca Tadeusza

– Ja jestem warszawiakiem od lutego 1945 r. Zostałem tutaj skierowany do pracy do komendy miasta przez ZWZ AK (Związek Walki Zbrojnej Armii Krajowej – przyp. red.). Do 1949 r. pracowałem w milicji, w kancelarii ogólnej komendy miasta. Wszystkie dokumenty przechodziły przeze mnie. W 1949 r. zamknęli Gomułkę, a ja zostałem zwolniony z szeregów milicji jako niebudzący zaufania. Tylko dlatego nie poszedłem do więzienia, że wcześniej ujawniłem się, a do pracy skierowała mnie organizacja ZWZ AK. Ale z pracą miałem już po tym bardzo źle. A w aktach napisali: „niegodny zaufania”, więc wiadomo. Potem mi trochę odbiło. Był zaciąg pionierski do kopalni, więc pojechałem jako górnik na Śląsk. Wydobywałem węgiel, chcieli mnie wziąć na szkołę sztygarów do Katowic, dać domek, bo ja wtedy mieszkałem w hotelu robotniczym. Więc napisałem do żony, no i przyjechała. Jak to zobaczyła: na dworcu kolejowym po niemiecku, w sklepie – po niemiecku. „Ja nie Niemiec, ja nie Polak, ja Ślązok” – wszędzie mówili. „Wybieraj – albo kopalnia albo ja” – usłyszałem. Podziękowałem im więc, choć nie chcieli mnie puścić. Przyjechałem do Warszawy, zaczepiłem się w MZK. Poszedłem na kurs najpierw na trolejbusy, potem – na autobusy. Zdałem egzamin i zostałem kierowcą autobusowym. I tam pracowałem 25 lat. Byłem instruktorem nauki jazdy. No i w trakcie pracy miałem zawał, doprowadziłem jeszcze autobus do zajezdni, a potem – do szpitala. To było w 1968 r. i już mnie nie puścili do pracy. I stamtąd na emeryturę. Mówiąc szczerze, jestem darmozjadem. Trzydzieści parę lat pracy, a ponad 40 – na rencie. Nie narzekam na emeryturę – mogę swojego skarba rozpieszczać. Ale ona nie chce, bym za cokolwiek płacił – z udawanym zniecierpliwieniem peroruje Tadeusz.

Jak w domu

– To nie jest mój pierwszy dom – mówi Irenka. – Ale najlepszy, jaki znam. Cudowna pani dyrektor –zawsze ma czas, zawsze porozmawia. Jedzenie mamy jak domowe. Nawet za dużo – a ja muszę pilnować figury. Głośno zaprzeczamy, bo Irenka ma figurę modelki i nogi jak Tina Turner. – Nie zawstydzajcie mnie – śmieje się.

Teraz trzeba poukładać wspólne życie

– Często wychodzimy. Dużo się śmiejemy. Lubimy pomilczeć, coś podobnego pooglądać. Nasz rytm trochę się zgrał do tego, jaki mieliśmy osobno przed ślubem. Teraz chętniej uczestniczę w życiu towarzyskim – mówi Irenka. – Przedtem nie wychodziłam raczej. Byliśmy w stadninie koni, statkiem po Wiśle płynęliśmy. Zaraz idziemy na przedstawienie. Chcemy złożyć wniosek, by pojechać do sanatorium. Jako kombatant mam prawo do sanatorium – dodaje Tadeusz. – Ja jeszcze nie powiedziałam „tak” – wchodzi w słowo Irenka i śmieje się. – Mam I grupę niezdolności, mam tylko jedną nerkę. Bez niej jestem już 10–15 lat. Ta druga z kamieniem. Ale to nic, jak mnie boli, biorę leki i żyję dalej – korzysta z chwili, którą bierze na oddech Tadeusz, i opowiada o sobie Irena. – Chciałabym pojechać w strony rodzinne – mówi – do Chrzanowa. Zobaczyć dom rodzinny mamy, kto tam mieszka, nie byłam tam lata całe. Chciałabym na grób taty pojechać.

Miłość jest jak tęcza

– Ma swoje kolory – ciągnie Tadeusz. – Co innego w wieku 16 lat, miłość na zawsze, czyli na dwa dni – śmieje się. – Co innego potem. Miłość to nie tylko seks. Ja uważam, że oddanie się kobiety to jest największe poświęcenie. I traktuję to bardzo poważnie. Tak uważam. Bo jestem starej daty. Jestem romantykiem.

Irena i Tadeusz pobrali się 8 października 2019. Razem mają 172 lata. Mieszkają wspólnie w DPS „Kombatant” przy ul. Sterniczej 125 w Warszawie.